Шумил Павел
Słowo o smoku

Lib.ru/Фантастика: [Регистрация] [Найти] [Рейтинги] [Обсуждения] [Новинки] [Обзоры] [Помощь]
  • Оставить комментарий
  • © Copyright Шумил Павел
  • Размещен: 18/03/2019, изменен: 04/06/2021. 587k. Статистика.
  • Роман: Фантастика
  • Jacek Izworski
  • Иллюстрации/приложения: 5 штук.
  •  Ваша оценка:
  • Аннотация:
    (СЛОВО О ДРАКОНЕ. На бумаге издан как "Одинокий дракон")

    Tom I: SŁOWO O SMOKU (znany również jako "Samotny smok")

    Dobrze być samotnym smokiem. Latasz sobie wśród obłoków, zgłodniejesz, zjesz apetyczną brzózkę i polecisz dalej. W zimie ulepisz bałwanka. Fajne, co? Zwłaszcza, jeśli zapomnisz o tym, że ani aerodynamika, ani biologia nie pozwalają ci istnieć, o szczycie w górach, przyciągającym cię jak magnes i o ludzkiej samiczce, przychodzącej do ciebie w rzadkich erotycznych snach.
    V Ale raz dziwny chłop o niechłopskiej mowie poprosi cię o uratowanie od stosu wiedźmy - i zaraz zrobi się gorzej. Katorżnicza praca, ludzkie intrygi, ból upadków, groźba śmierci i stałe uczucie, że jesteś idiotą i od początku trzeba było wszystko robić inaczej. Przyjaciele i wrogowie, a między nimi długa, kręta, zagmatwana bardziej niż labirynt droga w głąb siebie, żeby zrozumieć najważniejsze: kim jesteś, skąd i po co się tu wziąłeś, co i kiedy trzeba zrobić oraz czemu masz wspomnienia zupełnie nieprzystające do tego świata.
    Kiedy to zrozumiesz, już nigdy nie będzie samotności. Bo smoki są jak ludzie i też nie mogą być samotne.


  •   
      
     - Kaplisze?<br> - Wiewiórki.<br> Zielona sukienka jej zupełnie nie pasuje. Też mi fason - worek z rękawami.<br>  []
      
      
       Paweł Szumił
      
       Słowo o smoku
       (znany również jako "Samotny smok")
      
       Tom I cyklu
      
       Słowo o smoku
      
      
       Tłumaczył z rosyjskiego
       Jacek Izworski
      
      
       Ridero
       Kraków 2016
      
       Książka wydana za zgodą autora.
       Tytuł oryginału: СЛОВО О ДРАКОНЕ
      
      
      
       Istnieję, choć to... niemożliwe
      
       A więc jeszcze raz: dlaczego ja nie mogę istnieć? Bo nie wpisuję się w prawa fizyki i biologii. Przy masie pięć ton i rozpiętości skrzydeł dziesięć metrów nie mogę latać - a latam. No dobrze, mogę latać (a co ja teraz robię?!), ale z szybkością co najmniej 400 km/h. Moja prędkość startu i lądowania powinna wynosić co najmniej 300 km/h, jak u odrzutowca - a mogę zawisnąć w powietrzu jak helikopter. I skąd ja wiem o odrzutowcach? W tym świecie ich nie ma i jeszcze długo nie będzie. Znowu odchodzę od tematu. Po kolei. Po pierwsze fizyka. Po drugie biologia. I dopiero po trzecie informacja. Oto przede mną szykuje się zjawisko fizyczne: przejście elektrostatyki w elektrodynamikę. Z deszczem i grzmotami. Trafi mnie błyskawica - i polecę zgodnie z wszelkimi prawami fizyki. Świeżo usmażony, apetycznie pachnący, z chrupiącą skóreczką. Z wysokości 1000 stóp. Albo 300 metrów. Albo 330 jardów. Czy słonie mogą latać? Pokażcie mi latającego słonia, a zjem własny ogon. A z drugiej strony, kiedy wzlatuję, podmuch łamie gałęzie pobliskich drzew. Metr sześcienny powietrza waży niecałe półtora kilograma. Powierzchnia mojego skrzydła wynosi około 15 metrów, obu razem 30 metrów. I pięć ton. Wychodzi prawie 200 kilogramów na metr tej cieniutkiej błonki. I maksimum cztery uderzenia na sekundę. Nie, według normalnych praw fizyki nie mogę latać.
       Teraz biologia. Przede wszystkim jestem jedynym smokiem w tym świecie. Jedynym przedstawicielem swojego gatunku. Znakomicie przystosowanym do środowiska, w każdym razie najlepiej ze wszystkich. I jedynym. Nie jestem agresywny, choć doskonale opancerzo-ny i uzbrojony. Mogę słoniowi przetrącić grzbiet jednym uderzeniem ogona. Mogę podnieść ro- gami nosorożca. Mogę przegryźć gardło hipopotamowi. I przy tym jestem wszystkożerny. Mogę - i lubię - jeść suche drewno. Mogę - ale nie lubię - trawę. Jadłem mięso, ale surowe mi nie smakuje, a z ogniskiem za dużo ceregieli. Suche brzozowe drwa są równie dobre. Można zwariować od tych wszystkich sprzeczności. Po pierwsze, sześć kończyn. Po drugie, podwójna specjalizacja zębów - jak u drapieżników i trawożernych razem. Ale nawet trawo- żerne nie jedzą suchego drewna. Gryzą, zęby ostrzą, ale nie jedzą. Ja jem - to po trzecie. Po czwarte, mam rogi z regulowanym kątem ataku. Żmije mają zdaje się ruchome zęby jadowe, ale takich rogów nie ma nikt. No i rogi mają trawożerne, a kły - drapieżniki. Ja mam jedno i drugie. Kolejny nonsens. Dalej - wzrok. Drapieżniki mają wzrok skierowany w przód, z polem widzenia około 180 stopni. Trawożerne mają prawie pełne pole widzenia. U mnie wynosi ono 270 stopni. Dalej - przednie kończyny. W przyrodzie takich nie ma. Pazury ściśnięte - pancerna pięść. Albo kopyto. Pazury otwarte - nie życzę nikomu ich zasmakowania. Pazury schowane, palce wypuszczone - szczyt ewolucji. Ale ewolucji nie starczyło prochu na taką kończynę. Albo pazury, albo palce. Pazury na palcach? No, coś podobnego mają zdaje się ko- ty, ale gdzie one chowają te pazury? Trzeba będzie zobaczyć. Zresztą mniejsza o koty. Skrzydła. U ptaków i nietoperzy to przednie kończyny, u mnie - środkowe. Jak u pegaza. Pegaza ludzie wymyślili. A kto mnie wymyślił i wyprodukował? W jednym egzemplarzu. Ewolucja nie mogła. Ona produkuje masowo, jak taśmociąg. Zresztą nie dorosła do takich jak ja. Zbyt dobrze jestem pomyślany, zbyt wiele praw przyrody naruszam swoim istnieniem. Czyli ktoś mnie stworzył. Zebrało się w kółku czterech mędrców. Jeden zebrał szkielet. Drugi wyhodował na nim mięso. Trzeci obciągnął je skórą. Czwarty tchnął życie. A ja zbudziłem się i zjadłem ich na obiad. Cała czwórkę. I nawet nie zapytałem, po co mnie stworzyli. A może i za- pytałem, ale odpowiedź zapomniałem, kiedy wyrżnąłem w tamtą skałę. Piękna hipoteza, ale gdzieś ją już słyszałem. I ma braki. Mędrców nie ma i innych smoków już nie będzie. Ani jednego. Ani jednej. Dlatego lepiej pozostać przy wariancie, w którym nie zjadłem. W tej wersji jasne, co robić. Znaleźć tych inżynierów genetycznych, posadzić w kółko, zaopatrzyć w niezbędne materiały i niech tworzą! A jeśli nie zechcą? A jeśli dojdą do wniosku, że smoki staną się zagrożeniem dla ludzkości? Może nie przypadkowo wyrżnąłem w tą skałę? Może życie było mi kością w gardle? Podniosłem się jak najwyżej, rozpędziłem się w locie nurko-wym, ale uderzyłem w skałę pod złym kątem. Zamiast uderzenia czołowego wyszło boczne. I nie udało się zaśpiewać łabędziej pieśni, odwalić kitę, wyciągnąć kopyta. I tak pewnie by się udało, gdyby nie strumyczek pod nosem. I regeneracja jak u hydry. Kto mógłby pomyśleć, że jestem taki żywotny? Jak dziesięć żmij. Nie, ta hipoteza wszystkiego nie wyjaśnia. Do diabła! Ona nic nie wyjaśnia. Poetycki nonsens, massaraksz! Trzydzieści trzy razy massaraksz!
       Uspokój się, parzystokopytny kolego ptaków! Mów, co myślisz, ale myśl, co mówisz! Zaczyna się deszczyk, co chcesz zrobić? Moknąć ze wszystkich stron czy tylko z góry? Ktoś z wielkich powiedział: "Nie wiesz, co robić - rozsiewaj rozum, dobro, wieczność". Co by tu zasiać? Może ten krzaczek nawieźć albo podlać - z lotu koszącego? Nie, to nie ma sensu, on i tak rośnie na błocie. Odpręż się i myśl o przyjemnym. Widzisz, jaka wspaniała błyskawica? Nic nie widzisz? To nic, zaraz przejdzie. No, już słoneczko, trawka zielona, ptaszki śpiewają. A może to u mnie w uszach dzwoni? Konik! W błocie... Tonie, biedaczek! A ten chłop, który kręci się na brzegu - pewnie jego właściciel. Oto okazja do zasiania dobra! Jak by tu konia wyciągnąć? Najprościej byłoby pazurami za grzbiet, ale tak wyciągnę nie konia, a kawałek mięsa. Jak lancetem.
       Pikuję, zawisam nad koniem, próbuję chwycić go pod brzuch ogonem. Błoto leci na wszystkie strony, nic nie widzę. Skąd to wziąłem, że dobrze mnie wymyślili? Każdy samochód ma wycieraczki...
       Plusk!
       Wpadam w błoto obok konia. No, niezupełnie w błoto, przednie łapy na twardej ziemi. Wypuszczam pazury i wyciągam zad na brzeg. Czuję ogonem, jak koń rzuca się, a potem wiotczeje. Pocierp biedaku, nikt cię nie zje. Gospodarz zaraz ci przyniesie trawki. W końcu wyłażę na polankę i spuszczam ostrożnie konia na trawę. O Boże, złamałem mu kręgosłup! Przednie nogi wierzgają, tylne sparaliżowane. W oczach ból. Chowam pazury, ostrożnie obmacuję grzbiet. No i co, siewco dobra, rozumu, wieczności, uratowałeś zwierzaka? Teraz pozostało porozmawiać z właścicielem. Do diabła, ile razy mówiłem sobie: "Trzeba myśleć przed, a nie po fakcie". Żyłem sobie cicho, spokojnie. Nie ruszałem ludzi, oni nie ruszali mnie. W każdym razie przez ostatni rok. Co było wcześniej, nie pamiętam. Teraz pójdą słuchy. Zły smok rozszarpał konia. Albo - dobry smok pomaga chłopom. Nie wiadomo, co lepsze. Złego smoka trzeba zabić, od tego są rycerze, żeby bronić przed nim swoich rodaków. A dobrego smoka można złapać i zawieźć do ZOO, sąsiedzi będą bać się i zazdrościć.
       Gdzie ten wieśniak się podział? Pobiegł z językiem do wsi? A co ja zrobię z koniem? Nie, jest! Nigdzie nie uciekł, stoi z toporem za drzewem. Na mnie - z toporem? Nawet nie śmieszne, żałosne. Na co on czeka? Nie napada i nie ucieka?... Ale z ciebie dureń, smoku Goryniczu, on do swojej kobyły kładł gać, kiedy go przestraszyłeś. Czas na kontakt. To znaczy: ja zachowuję się jak pan, on mnie słucha i drży ze strachu. Musi drżeć i słuchać. Zaczynam:
       - Podejdź!
       Działa! Mężczyzna podchodzi na pięć metrów i kłania się. Z twarzy ścieka błoto i woda, rozmazuje je brudnym rękawem.
       - Jak się nazywasz?
       - Tytus Gaduła, panie Smoku.
       Wstąpiłem w kontakt, co dalej? Mam być dobry czy zły? Chyba lepiej zły...
       - Powiedz ludziom: smok wyciągnął klacz z błota, ale padliny nie zaczął jeść. Powtórz.
       - Słucham, panie Smoku. Łucja, kiedy zobaczyła pana Smoka, przewróciła wóz i poniosła. I prosto w bagno. Pan Smok ją z bagna wyciągnął, ale zdechła i pan Smok nie zaczął jej jeść.
       Aha, klacz nazywa się Łucja. A mój wieśniak to naprawdę gaduła. I fantasta. Nie mogłem wszak Łucji przestraszyć, leciałem z drugiej strony błota. Przecież nie śpieszyła się na randkę ze mną! Chociaż tak brzmi nawet lepiej. Smok ma straszyć już samym wyglądem.
       - Możesz iść.
       Dlaczego nie odchodzi? Drepcze w kółko, rozmazuje błoto po twarzy, gestykuluje.
       - Mów.
       - Panie Smoku, Łucja się męczy. Trzeba ją dobić. Przecież ją boli.
       Koń już się nie rzuca, tyko często i płytko oddycha. Czy ja w tym stanie przeżyłbym? Na pewno. Ale klacz to nie ja. Tytus uderzy ją siekierą po szyi, krew tryśnie fontanną. Ale on czeka na moje przyzwolenie. I błoto rozsmarowuje po całej twarzy. Czyżby płakał? Nie, to ja zwierzęciu przetrąciłem grzbiet, muszę sam je dobić.
       Obejmuję ogonem szyję konia i ściskam tętnicę. Po chwili wypuszczam.
       - Panie Smoku, czy mogę zapytać? Mogę z Łucji zdjąć skórę, jeśli pan nie będzie jej jadł?
       Coś on nie wygląda na drżącego ze strachu. Może tu rozmowa ze smokiem to coś normal-ne- go? Więc muszą być inne smoki. Trzeba go wypytać, ale tak, żeby nie zorientował się, że to mnie interesuje. Inaczej... Co inaczej? Przydałby się tu dyplomata... Przede wszystkim zająć go pracą, żeby nie odszedł.
       - Możesz - i robię ogonem przyzwalająco-pogardliwy gest.
       - Dziękuję, panie Smoku - zabiera się do swojej pracy.
       Łucja. Dziwne imię dla konia. Neutralne pytanie:
       - Koń... Łucja?
       - Tak, panie Smoku, to dlatego, że jest podobna do kochanki sir Bloodwilla. On przywiózł ją z wyprawy jako niewolnicę. Niby dla wykupu, ale jaki może z niej być wykup, jeśli całe życie chodziła boso? Bogaci panowie chodzą w butach, co postawią nogę - to bum, bum. A ona jakby pływała, od razu widać. A żeby żona nie zadzierała nosa sir Bloodwill przyjechał wcześnie rano, jeszcze przed wschodem słońca. I zaraz do sypialni. A lady Bloodwill spała i nie zdążyła włożyć pasa cnoty. A sir Bloodwillowi tego właśnie było potrzeba. Wszyscy wiedzą, że żadna lady nie będzie nosiła tego pasa nawet dwa dni, ale kiedy pan przyjeżdża, zawsze go zakładają. Nawet jeśli zamek się złamie albo pani gdzieś zapodzieje kluczyk od pasa. Najważniejsze, żeby pas był na miejscu. A lady Bloodwill była akurat bez pasa. No i sir Bloodwill jak nie krzyknie na nią: "Jeśli ty, rozpustnico, spałaś z kim chciałaś, kiedy mnie nie było, to i ja w odwecie będę spał z kim zechcę!". To znaczy: z Łucją.
       Ależ on ma słowotok! Nie na darmo go przezwali Gadułą. A Bloodwill - czyli Krwawy Will - to dopiero nazwisko! Krwawy Will - polujący na smoki. Brzmi, nieprawdaż? A ten chłop niegłupi, inny by nie zauważył, jak kto nogi stawia. Istny Sherlock Holmes!
       - Tylko nie było jeszcze na świecie takiej szelmy, jak lady Bloodwill, niech mi Bóg wybaczy - kontynuuje Tytus Gaduła - Dwa tygodnie siedziała cicho jak myszka, wypatrując, skąd wiatr powieje. A kiedy nawet chłopi zaczęli narzekać, że sir Bloodwill przy żyjącej żonie żyje z kochanką, kazała obciąć Łucji wargi. Od tej pory Łucja ma zęby jak koń. I z kuchni nie wyłazi. A Sir Bloodwill już na nią nie patrzy.
       Ależ oni tu mają charakterki! Ale jak klacz znalazła się w bagnie? Mówił coś o wozie... To ta kopa czy co?
       - Panie Smoku, proszę się nie rozglądać, wozu stąd nie widać, będzie za tym zakrętem. Moja Łucja zawsze bała się burzy, a tu, jak piorun trafił w drzewo, poniosła.
       Czyta moje myśli, czy co? A może tak wyraziście kręcę głową, że głupek zrozumie? Dlaczego mnie nie uczyli dyplomacji?!
       - Panie Smoku, ja muszę tylko zimę przetrzymać, potem źrebak mi podrośnie. A na razie będę pożyczał konia od Sama Gówniarza. Na wiosnę dałem mu na zasiew dwa worki pszenicy. A Górniarzem przezwał go sir Woolfred. On wtedy pobił się z sir Bloodwillem o to, który z nich będzie w tym roku z naszej wsi brać pogłówne. Co roku się biją, taki mają zwyczaj. I sir Bloodwill wybił sir Woolfreda z siodła. A ludzie sir Woolfreda zanieśli go do domu Sama. Kiedy ten się ocknął, zobaczył żonę Sama i mówi: "Ty gówniarzu, dlaczego jej do mnie nie przyprowadziłeś na pierwszą noc?!". I tak Sam został Gówniarzem. A póki sir Woolfred robił dziecko Samowi, jego koń pokrył moją Łucję. No i rośnie u mnie źrebak krwi rycerskiej. A Sam nie wie, któremu synowi zostawić gospodarstwo. Według prawa należy się starszemu, ale może sir Woolfredowi to się nie spodoba? Mówię mu: "Zostaw starszemu, jak się należy, nie przejmuj się sir Woolfredem, ty i tak już wtedy nie będziesz żył". A on się boi.
       Słuchaj, długoogoniasty, i zapamiętuj. W ciągu godziny dowiedziałeś się więcej, niż przez cały poprzedni rok. Ale jak tą rzekę słów wpuścić we właściwe koryto? Według planu ten Tytus Gaduła powinien drżeć ze strachu jak osika. A czy on wygląda na przestraszonego? Nie bardziej niż ja na kanarka. Ciekawe, dlaczego? Co ja takiego zrobiłem, że nabrał do mnie zaufania? Złamałem kręgosłup jego klaczy i nie zacząłem jej jeść. Pozwoliłem zdjąć skórę. Słucham jego paplaniny. Czy tak zachowują się złe smoki? Massaraksz! Głupieję po prostu w oczach! Przecież on ma rozpuścić słuchy, że jestem zły. Czas dodać trochę dramatyzmu.
       Ściskam prawą łapą niezbyt grube drzewo - tak ze 20-25 cm średnicy. Kora i miąższ rozjeżdżają się pod pazurami i pień powoli, z jękiem, się przewraca. Teraz energiczny wzlot. Gwałtowny podmuch zbija chłopa z nóg i toczy po polanie.
       A czy naprawdę dowiedziałem się sporo nowego? Że tu są rycerze, wiedziałem wcześniej. Dwa razy ich widziałem. Że właściciele ziemscy mieli prawo pierwszej nocy, wiem. Nie wiem skąd, ale wiem. Co to jest pas cnoty, też wiem. Co pozostaje? Szczegóły życia rodzinnego jednego pana i jednego chłopa. Ach tak, jeszcze ten fakt, że panowie zbierają pogłówne od swoich chłopów. Czyli ten gaduła mnie tylko zagadywał? Stop, spokojnie, bez emocji! A o co ty go zapytałeś? Dlaczego tak nazwał swojego konia. On ci odpowiedział? Odpowiedział! I dlaczego nazwał, i czego ona się bała, i od kogo ma dzieci. A o smoki go pytałeś? Nie. Zapomniałeś! Więc dlaczego się złościsz?
       - A-a-anie o-o-oku! A-a-anie o-o-oku! - A to co znowu, mój wieśniak zapomniał zapytać, która godzina? Patrzcie go, jak pędzi! Ktoś zielony i pokryty łuskami marzył o wywołaniu strachu i przerażenia, a wywołał ubóstwienie i psią wierność. Pędzi za mną jak piesek. Potknął się, upadł. Szkoda. Ciekawe, na ile mil starczyłoby mu tchu? I czego może chcieć prosty wieśniak od smoka? Po co ludzie mogą biegać za smokami? Dziwne. No dobrze, złotousty, przekonałeś mnie, wracam. Jak sam mnie wezwałeś, zaraz mi wszystko o smokach opowiesz.
       Pięknie szybuję i, kończąc ostatni zamach skrzydeł, ląduję na cztery łapy. Znowu wiatr przewraca biedaczka. Coś on źle stoi na nogach.
       - Mów.
       Ale się zadyszał! Od razu widać, że nie uprawia porannej przebieżki.
       - Panie Smoku, pan jest taki silny, potężny, nie mógłby pan uratować dziewczynki?
       A to dopiero! Co, ona też utonęła w bagnie? Mam akurat bogate doświadczenie w ratowaniu tonących. Leży tuż obok, na skraju bagna.
       - Ona w niczym nie jest winna, panie Smoku, to każdy panu powie. Bo czy to jej wina, że została jedyną spadkobierczynią sir Terrible"a?
       Terrible, Terrible... Skąd znam to nazwisko? Już wiem! Książę Terrible zabija swojego syna. Nie, to oczywiście nie ten Terrible.
       - Sir Terrible życzy własnej córce śmierci?
       - Nie, co pan, panie Smoku, on był dobrą duszą. Nawet pogłówne zmniejszał w trudnych latach. I lady Terrible też była dobra. A dziewczynka jest jego bratanicą. To stary sir Terrible był surowy. Młodszego syna - ojca Lireczki - wygonił z zamku i wydziedziczył. Za to, że ożenił się wbrew jego woli. A teraz wszyscy pomarli i Lira jest jedyną spadkobierczynią. A kaplisze, sir Detterville i sir Bloodwill chcą podzielić między siebie ziemie sir Terrible"a.
       Krótko i jasno. Niedobrzy wujkowie chcą skrzywdzić sierotkę. A dobry smok ma ją uratować i zostanie księżną. Ale za kogo ona ma wyjść za mąż? Za mnie, czy co? No, długouchy, masz szansę zostać człowiekiem. Tylko kto to są ci kaplisze?
       - A żeby wszystko było zgodnie z prawem, kaplisze ogłosili ją wiedźmą. I pod Sąd Boży. Ona jest ruda, jak jej matka. A u nas każda ruda kobieta to już na wpół wiedźma. A dzisiaj padał deszcz, to znaczy, że wieczorem, na dwie godziny przed zachodem słońca, ją spalą.
       Aha, kaplisze to kapłani. Inkwizytorzy. A Sąd Boży?
       - Co to jest Sąd Boży?
       - A to, panie Smoku, wyznaczają termin dziesięciu dni, i przez te dziesięć dni ma nie spaść ani kropla deszczu. Wtedy człowieka wypuszczają. A jeśli był deszcz - winien. A od którego dnia liczyć termin, sam oskarżony wybiera, ale znowu nie więcej niż dziesięć dni od dnia sądu. Tylko że...
       - Co?
       - Tylko że, panie Smoku, w lecie bez deszczu się nie da. Przecież jeśli deszczu nie będzie, pola przestaną rodzić. Ludzie będą głodować. I co Bóg ma zrobić? Ukarać jednego czy wielu? U nas, jeśli przez tydzień nie padało, zamawiają nabożeństwo.
       Więc to tak! Morski klimat w służbie inkwizycji. A ja mam wystąpić przeciw świętemu kościołowi. I święty kościół zaraz ogłosi krucjatę przeciwko mnie. I wszystko z powodu rudej smarkuli, w dodatku osądzonej zgodnie z prawem, która i tak nie dostanie z powrotem swojej ziemi. Po co mi taka przygoda? Jak dziura w moście...
       - Gdzie ona jest?
       - Dziękuję, panie Smoku, wiedziałem, że pan nie odmówi! To o sześćdziesiąt mil stąd, w Litmoondzie, na głównym placu. Jeśli pan Smok teraz poleci na wschód, to zobaczy drogę. Do niej będzie tak ze cztery mile. I wzdłuż niej prosto na północ. Tam na szóstej mili rzeka będzie i most. A koło mostu dom, pan od razu go pozna. Tam kaplisze pobierają cło. A dalej droga taka szeroka, że trzy wozy się miną, tu pan się nie pomyli. I aż do samego Litmoondu.
       Z jakiego drzewa się urwałeś, Tytusie Gaduło, taki mądry, prosto na moją głowę? I prawo znasz, i potrafisz dedukować, i ze smokami jesteś za pan brat. Nie wieśniak, a senator rzymski. Tytus Klaudiusz... Ciekawe, jak będzie "Gaduła" po łacinie?
       - Umiesz czytać?
       Przestraszył się! Dziwne: mnie się nie bał, biegał za mną, a zwykłego pytania się przestraszył. Czyli to nie jest tu takie zwykłe pytanie. Pewnie można z jego powodu trafić na szubienicę. Albo na stos. Teraz się mnie boi, o co starałem się od początku. Odpowie szczerze na każde, nawet najgłupsze pytanie. I nawet nie pomyśli, że pytanie jest głupie. Punkt dla mnie.
       - Patrz mi w oczy!
       - Panie Smoku, przecież to nic złego, że umiem czytać. Akrobaci umieją chodzić na rękach. To też nic złego, a ludziom weselej. A ja tu mieszkam osiem lat, i nikt mnie nie widział czytającego. Może pan zapytać kogo chce, panie Smoku.
       A więc umie. Tytus Lukrecjusz Carrus.
       - Aż tak kochasz książki? A może o czarnej magii?
       Nie, on naprawdę ma nogi z waty. Już stoi na kolanach.
       - Panie Smoku, niech pan się nie obraża, ale to nieprawda, co piszą w książkach o czarach.
       - Skąd ty to wiesz, Tytusie Czytelniku? A może Tytusie Senatorze? Próbowałeś?
       Po co tak drwię z niego? Zaraz dostanie zawału. Teraz się mnie boi, program wypełniony w 150 procentach. Zaraz się załamie i niczego się nie dowiem o innych smokach. W każdym razie na pewno zna słowo "senator".
       - Co wiesz o smokach?
       - Rok temu uważałem, że smoki nie istnieją.
       Jasna, dokładna, lakoniczna odpowiedź. Zuch z ciebie, Tytusie Gaduło, potrafisz mówić krótko... Stop. Coś tu nie tak. Wieśniak powiedziałby "Rok temu myślałem, że smoków nie ma". Oho, Tytusie Gaduło, z ciebie prawdziwa szkatułka o podwójnym dnie! Ale to wyjaśnimy sobie kiedy indziej, a teraz o smokach.
       - No i co się stało w ciągu tego roku?
       - Najpierw poszły słuchy, że w Zamku Władcy Wszystkiego obudził się smok. Nie wierzyłem. Ale po miesiącu, pół roku temu, widziałem pana, panie Smoku. Bawił się pan w śniegu i pomyślałem, że pan jest dobrym smokiem.
       Przekleństwo! Chciałbym się zapaść pod ziemię ze wstydu. Doskonale pamiętam, co wtedy robiłem. To były szczęśliwe czasy! Pamięć wracała z każdym dniem, skrzydła już się zagoiły i trenowałem je w krótkich przelotach. Nie widziałem w sobie żadnych sprzeczności, nie znałem ludzi. Poprzedniego dnia spadł głęboki, miękki śnieg. I bawiłem się w nim jak kocię. A potem ulepiłem bałwana. Zwykłego, tylko o wysokości trzech metrów. Z oczami z szyszek i rękami z gałęzi świerkowych. Nawet nie zastanawiałem się wtedy, kogo lepię. Pytanie: czy ktokolwiek będzie bał się smoka, który lepi bałwanki śniegowe?
       - A co teraz o mnie myślisz?
       - Że pan jest dobrym Smokiem, który chce wyglądać na złego.
       Ale uparty w swoich zamiarach!
       - Dlaczego?
       - Pan próbował uratować mojego konia.
       - I złamałem mu kręgosłup.
       - To był przypadek. Gdyby pan chciał go zjeść, chwyciłby pan pazurami. Dużo wygodniej.
       - Wstawaj z kolan, Tytusie Gaduło. Ciekawie mi się z tobą rozmawiało. Kiedyś jeszcze opowiesz mi o sobie. A teraz - żegnaj. Mam pilną sprawę.
       Nie, on naprawdę ma równowagę nietrwałą. Znowu się potoczył. Jak to było? Cztery mile na wschód, potem wzdłuż drogi na północ. Oto droga. Teraz sześć mil do rzeki. Jeśli polecę nad drogą, wszyscy będą wytykali mnie palcami. A jeśli nad lasem, to jak znajdę to wszawe miasteczko? Szkoda, że nie ma czarów. Zamieniłbym się w chmurkę i byłoby OK. Albo w ptaszka. A gdybym wzbił się wyżej, uszedłbym za ptaszka? Za ptaszka może i nie, ale za małego, sympatycznego smoczka na pewno. Powinno starczyć mi sił na cztery tysiące metrów.
       Teraz plan kampanii. O co mi chodzi? Chcę uratować dziewczynkę? Chcę. Chcę, żeby na mnie polował kościół? Nie. Co z tego wynika? Nic. Idźmy dalej. Czego kościół chce od dziewczynki? Żeby umarła. Czego dziewczynka chce od kościoła? Nikt ją o to nie pyta. Dalej. Czego ja chcę od kościoła? Żeby zapomniał o dziewczynce. Kiedy kościół zapomni o dziewczynce? Jeśli umrze. Albo jeśli będzie myślał, że umarła. O właśnie! Proste jak drut. I wszyscy są zadowoleni. Dziewczynkę zjadł zły smok. Całą, z podrobami. Na oczach wstrząśniętych obywateli. Chwała temu, kto połączył przyjemne z pożytecznym - jak powiedział Horacy. Teraz detale. Zapewne przywiozą ją na wozie, a pośrodku placu będzie puste miejsce. Zdejmują ją z wozu i prowadzą na stos. Wtedy z góry pikuję ja, chwytam dziewczynkę i wszyscy myślą, że jem. Potrzebna krew. Cóż, będę musiał poświęcić konia, z którego tryśnie. Morze kr-r-rwi. Wszystko wokoło będzie we kr-r-rwi, a zwłaszcza dziewczynka. Szkoda konika, ale cóż robić: sztuka udawania wymaga ofiar.
       Ależ trudno się leci na takiej wysokości! Za to jest czas pomyśleć. O życiu, o sobie. O szybko myślących rzymskich senatorach, biednych smokach i rudych dziewczynkach. Nazwał ją po imieniu. Łajleczka? Nie, Lireczka. Lira. Skojarzenie obudziło we mnie ciepłe uczucia. Ale z czym? Nie pamiętam. Była taka moneta... Nie, to nie to... Mam! Drewniana rama, kilka strun, akordy przebierane palcami. Brak kołków i masa konstrukcyjnych niedostatków.
       Teraz znowu o smokach. Smoków nie ma. Ale niedawno w Zamku Władcy Wszystkiego obudził się smok. Nie zjawił się, a właśnie obudził. Zamek - to moja pieczara. Albo nora. Nie, Zamek. Dużo lepiej brzmi. A ja się obudziłem. Spałem, spałem, a potem się obudziłem. Ile lat mogłem spać, żeby mądrzy ludzie zadecydowali, że jestem bajką? Co najmniej sto. A potem Władca Wszystkiego zamiótł podłogę, natknął się na smoczka, wziął go za ogonek i wyrzucił z balkonu. Smoczek spadł i się obudził. Tylko że, padając, uszkodził sobie kilka kosteczek i uderzył się w główkę. A kiedy wrócił do domu, Władca wyjechał w delegację. Na trzysta lat. Jeszcze jedna hipoteza, która pasuje do wszystkich znanych faktów. Tylko że nic nie wyjaśnia. Chociaż nie, jeden fakt wyjaśnia. Moja pieczara, pardon, mój Zamek nie jest mój, tylko Władcy Wszystkiego, jakiegoś człekokształtnego boga. Ale ja też mam pewien związek z Zamkiem. Nie bez powodu moje poczucie kierunku wskazuje nie na północ czy na południe, a właśnie na Zamek. I wszystkie korytarze zrobiono pod moje wymiary. A meble malutkie, ludzkie. Czy ludzie ot tak sobie wyrąbywaliby w skale pomieszczenia o wysokości ośmiu metrów? Szkoda, że z Zamku pozostały tylko trzy sale. Przedpokój, montażownia, sypialnia. I balkon. Tak je nazwałem. No i sporo malutkich składzików, w których zmieści się tylko moja głowa. Trzeba będzie zapytać Tytusa Gadułę, ile lat temu skała z Zamkiem się rozleciała. Nie, nie lat - wieków! Przecież ta część skały, która runęła, porosła stuletnim lasem. Z pewnością kiedyś do Zamku prowadziły piękne, wyrąbane w skale schody. Szerokie, żebym mógł przejść. Z obszernymi placykami, z niszami w skale, w których stały mar-murowe posągi. Może kamienne lwy, bawiące się kamiennymi piłkami. A na głowy pomników srały ptaszki. A co pozostało? Dziura w pionowej skale na wysokości 150 metrów. Była sala, zrobił się balkon, cały obsrany przez ptaszki. Ileż ja go myłem...
       Aha, to miasteczko to z pewnością Litmoond. Była rzeka, most, dom na brzegu. I 50 mil szerokiej drogi - coś krótkie te mile. Centralny plac jest? Jest. Przedstawienie zacznie się na dwie godziny przed zachodem słońca. Mam tu, wśród chmurek, krążyć trzy godziny? Zimno. Może wylądować? Ale wtedy mógłbym spóźnić się na swój występ. Za to tu zamienią się w pingwina. Czy inkwizytorzy przestraszą się pingwina? A ile sekund potrzebuję na występ? Dane wyjściowe: do ziemi 4000 metrów plus-minus 500. Do placu 10 000 plus-minus dwa przystanki tramwajowe. Co tam za krzątanina? Drzewo przywieźli? Dym? Już zaczynają!
       Przechodzę w przyśpieszony lot nurkowy. Skrzydła odciągam do tyłu, żeby zmniejszyć po- wierzchnię. Tak szybko jeszcze nigdy nie latałem. Po błonce skrzydła przebiegła fala ostrego bólu. Następna. I nagle wykręcająca kości w stawach wibracja. Flatter! Potworny, pulsujący ból w skrzydłach. Podnoszę głowę. Pęd powietrza wykręca mi szyję i przyciska kark do pleców. Widzę tylko swój ogon na tle błękitnego nieba. Tracę orientację. Chyba wykręcam becz- kę. Ile do ziemi? Gdzie ona jest? Tu jest niebo, więc tam - ziemia. Ryczę z bólu i staram się wyjść z nurkowania. Co najmniej 3 G. Błękitne niebo za ogonem nagle zamienia się w ziemię. Szybkość odczuwalnie spada. Znowu jestem panem sytuacji. Plac już pode mną. Robię świecę, by zgasić szybkość, przewrót przez skrzydło i znów pikuję. Ryczę. Z bólu i dla podgrzania atmosfery. Stos płonie, ludzie się rozbiegają. Gdzie koń? Według planu powinien być, a nie ma. Zawisam nad ogniskiem i silnymi uderzeniami skrzydeł gaszę płomienie, łapami rozrzucam polana. Siadam, rozglądam się. Dziewczynka nieprzytomna, przywiązana łańcuchami do słupa, na oko cała. Nabieram w płuca powietrza i wydaję ostatni, najpotężniejszy ryk. Rozwijam skrzydła na całą szerokość i oglądam. Boli, ale błonka cała. W porządku, wszystko zgodnie z planem, oprócz konia. Próbuję łapą słup. Wbity mocno. Wsadzam pazury w drewno i ostrożnie go wyciągam. Dziewczynka zwisa na łańcuchach. Po co ją tak przykuli? Kajdany na rękach, na nogach i łańcuch w pasie. Przybite na amen do słupa wielkimi żelaznymi gwoździami. Trzeba było zabrać obcęgi. Wyjmę później, teraz wezmę w komplecie ze słupem. Kontynuuję spektakl zgodnie z planem. Krwiożerczy smok zabija bezbronną sierotkę. Dobrze, że jest wyłączona. Nie będzie przeszkadzać swoimi replikami. Repliki podaję ja.
       Obracam słup dziewczynką do mnie, drewnem do widzów. Są widzowie? Trzeba mi tu widzów, świadków! Są, w oknach. Niewielu, ale wystarczy. Podnoszę głos do tembru szczenięcego skowytu:
       - Nie-e! Nie-e-e!! A-a-a!!!
       Głos oczywiście milknie, gdy moje szczęki zaciskają się na słupie. Odgryzam kawałek nad samą głową dziewczynki i melancholijnie przeżuwam. Sosnowy! Tfu, ohyda. Gorszy jest tyl- ko świerkowy. Skąd krew na słupie? Ach tak, przygryzłem sobie wargę, kiedy pikowałem. Świetnie. Równie dobra jak końska. Wypluwam na ziemię zakrwawione szczapki. Chyba już czas spuścić kurtynę. Sierotka padła ofiarą złego smoka, morze krwi... No, niezupełnie morze, ale krew jest. Za to konik zachował życie. Wylatuję. Boli, ale skrzydła pracują. Pluję krwawą śliną w okno z widzami. Niekulturalnie, oczywiście, ale według scenariusza wszysko powinno być we krwi. I żeby się za bardzo mojej Lireczce nie przyglądali. Mogliby się zorientować, że nie odgryzłem jej głowy. I to wszystko, operacja ratunkowa zakończona. Jak z nut. Idealnie dokładnie, co do sekundy. W pełnej zgodzie z planem, zawczasu opracowanym i zatwierdzonym. Urodziliśmy się, żeby urzeczywistnić bajkę! Hurra, niech żyje przestrzeń i przestworza! Przyjemnie mieć do czynienia z rozumnym... hm... człowiekiem.
       Gdzie mam ją zanieść? Najpierw do mnie. Zdjąć kajdany i inną biżuterię. A co potem? Koniec bajki. Pożujemy - zobaczymy. Jak tam moje trofeum? Jakby się poruszyła. Nie, ciągle wyłączona. Ciągle czy znowu? A może udaje? Ja na jej miejscu bym udawał. Zielona minisukienka zupełnie na nią nie pasuje. Też mi fason - worek z rękawami. O Boże, nogi całe w pę- cherzach! Kto na stos idzie w mini? Przydałoby się jej maksi, do pięt, z azbestu. Tytus mówił - dziewczynka. To klacz, nie dziewczynka. Powinna mieć szesnaście lat. Poczekaj, ona ci o-gon nakręci! A ciekawe, ile ja mam lat? Dlaczego mogę określić na podstawie wyglądu wiek człowieka, a nawet nie wiem, jak długo żyją smoki? Co ja w ogóle wiem o smokach? Tylko tyle, ile dowiedziałem się w ciągu ostatniego roku z własnego doświadczenia. Właśnie dzisiaj dowiedziałem się, że dla smoków niebezpieczny jest flatter. A jak my się rozmnażamy? Jesteśmy żyworodni czy składamy jaja? Gdybym był smoczycą, może bym wiedział. Ale dlaczego cała moja wiedza odnosi się do cywilizacji ludzkiej, i to raczej przyszłej? Nie wiem, jaki mamy rok, a wiem, co będzie w przyszłości? Mamy feudalizm, rozkwit rycerstwa i inkwizycję. Gdzieś między XII a XV wiekiem, Lira mi niedługo powie dokładnie. Cóż, podobno w bajkach smoki mogły przewidzieć przyszłość. A co ja w ogóle wiem o tej przyszłości?
       Po kolei, od początku. Najpierw były oceany. Pojawiły się w nich ameby. Potem - wielokomórkowce, trylobity, ryby. Wyszły na ląd. Dinozaury. A propos, one miały drugi mózg w tyłku. Mózg jak mózg, nawet ten główny nie dociągał do mózgu. A może i ja mam tam mózg? Może to dlatego wszystko tak po mnie spływa jak woda po kaczce? Mam drugie serce, więc czemu nie miałbym mieć i drugiego mózgu? Ależ to perspektywa! Ktoś mi odgryzie głowę, a ja pójdę sobie na bok, położę się pod krzaczkiem i poczekam, aż nowa mi odrośnie. Zbaczam z tematu. Pojawiają się ssaki, dinozaury wymierają. Małpa złazi z palmy, bierze w rękę pałkę i buduje piramidę Cheopsa. Potem starożytna Grecja, demokracja, miasta-państwa, starożytny Rzym. Rozkwit arytmetyki, geometrii, Archimedes ze swoim "Eureka!". Potem - ciemne średniowiecze, czyli to, co teraz mamy. U Arabów narodziny algebry. Dalej: Odrodzenie, naukowe metody poznania świata, rozwój matematyki, całki-pochodne. XIX wiek. Rewolucja naukowo-techniczna, wiek pary i elektryczności, parowozy, parostatki, silniki wewnętrznego spalania, obieg Carnota. XX wiek. Benzyna, samochody, samoloty, komputery, teoria względności i bomby atomowe. Hiroszima, ekologia i Czerwona Księga. XXI wiek. Wirtualna realność, nadprzewodnictwo, Księżyc, Mars, Jowisz, bliski kosmos, przemysłowa fotosynteza, wysokotemperaturowe nadprzewodnictwo w potężnych polach magnetycznych - i w rezultacie druga rewolucja energetyczna. Akumulatory praktycznie nieograniczonej pojemności, niebezpieczne jak skrzynia dynamitu. Potem - konstrukcje awaryjnego rozrządu, coś o synchroniczno-koherentnym promienniku. W przybliżeniu: połowa energii idzie na stworzenie fali elektromagnetycznej, a druga połowa - na stworzenie takiej samej fali, ale o fazie przeciwnej. W rezultacie otrzymujemy... nic plus próżnię, sprzężoną do utraty izotropii. I niesłychanie skomplikowana matematyka, która wyjaśnia wybranym, gdzie się podziała energia. XXII wiek. Antygrawy i zero-transport. Wyjście ludzkości w daleki kosmos. XXIII wiek - nic nie pamiętam.
       Podsumujmy. Najlepiej pamiętam okres od XIX do XXI wieku. W obie strony od tego okre- su - luki, im dalej, tym większe. Co ja pamiętam o dinozaurach? Komputerowe filmy i naukowe artykuły. Ich samych nie pamiętam. A pamiętam pociąg, telewizor, sensowizor... Stop, coś tu się nie zgadza. Jak ja mogłem włożyć ludzki hełm sensowizora na swoją głowę? A smoczego hełmu nie pamiętam. Pamiętam dziewiętnasty wiek, a teraz - średniowiecze. Może żyłem w odwrotnym kierunku: ku przeszłości? A gdy stuknąłem główką o skałę, straciłem orientację i zacząłem żyć jak wszyscy? Nie, to już zbyt fantastyczne. Co do skały jest wariant znacznie prostszy. Lecę sobie, lecę wysoko, wyżej niż orły. Lecę szybko, bo spóźniam się na kolację. Podlatuję do zamku, pikuję, wchodzę we flatter, jak dzisiaj - i buch głową o kamień. I gotowe. Tak, to na dzisiaj najlepsza hipoteza. Znakomicie wyjaśnia, jak rozbiłem nos. Pozostaje wyjaśnić, kim jestem, skąd pochodzę i co tu robię.
       Przyjechaliśmy. Ostrożnie wnoszę słup z Lireczką do przedpokoju. Udaje nieprzytomną, oczy zamknięte, a mięśnie się ruszają, próbuje jak najwygodniej usadowić się na słupie. Uda- waj sobie dalej. Przegryzam słup dokładnie tam, gdzie wbity hak. Uwalniam łańcuch ręcznych kajdan. Teraz - gdzie przybite nożne?
       Wżżich!
       Au, jak boli!!! Łańcuchem po nosie!
       Wżżich!
       Ledwie zdążam uchylić głowę, łańcuch spada z brzękiem na podłogę. Dotykam łapą nosa - krwawi. Dziewczynka już siedzi, patrzy wilkiem. Łańcuch zwrócony ku górze, przygotowany do nowego uderzenia.
       - Za co?
       - Zabiłeś kobietę. Nie wypieraj się, sama słyszałam. I mam na sobie jej krew.
       Zuch z ciebie, artysto, istny Stanisławski! Jeśli pierwszy rząd nie zauważył oszustwa, galeria na pewno we wszystko uwierzy. Dowiedź teraz, że nie jesteś wielbłądem.
       Idę do montażowni, biorę topór, klin, po chwili namysłu dodaję największe kleszcze. Wracam, zmieniam głos na żeński:
       - Nieprawda, dziewczynko! Zapytaj kogo chcesz, każdy powie, że to ty krzyczałaś, kiedy smok ci odgryzał głowę - I już własnym głosem: - A krew na tobie - moja!
       Popycham do niej instrumenty po podłodze. Scena niema. Zamknij usta, język sobie przeziębisz. Podobno dzieci są najposłuszniejsze, kiedy zawinią, czują się winne i chcą się poprawić. Teraz będziesz czuła się winna. Demonstracyjnie siadam plecami do Liry. I tak widzę ją w lustrze od stóp do głów. Oblizuję i macam łapą nos. Już nie boli, ale ona nie musi o tym wiedzieć. Może usiąść w pozie rodenowskiego Myśliciela? Nie, wtedy zobaczę w lustrze tylko podłogę. Kładę się, podpieram łapą głowę i skrycie obserwuję. O Boże, ona mi zaraz topór wyszczerbi. Kto rąbie łańcuch toporem na kamiennej podłodze? A do czego służą kleszcze? Znowu dotykam łapą nosa. Zauważyła. Bierze kleszcze. Uwaga, teraz najciekawsze! Uwolniła się, idzie ku mnie. Z kleszczami? Położyła. Zuch. Podchodzi, bierze mnie za górny kieł, wyciera mi nos śmierdzącym rękawem - podcierała się nim czy co? - oj, zaraz kichnę! I dźwięcznie cmoka w nos. Odsuwam głowę. A-psik! Szybko oblizuję nos. A-a-apsik! Kontakt ustanowiony! Ale tego brudnego rękawa ci nie daruję! Zaraz sama się nim wytrzesz. Wysuwam język i oblizuję jej fizjonomię. Całą. Dwukrotnie.
       - Oj, panie Smoku, oj, nie trzeba, co pan robi?
       Aha, wyciera się. Siadamy, zaczynam piłować bransoletki - najpierw na rękach - a ona mi opowiada o sobie. Dzieciństwo, śmierć rodziców, porozumienie pretendentów do majątku, w końcu wyjazd do Litmoondu z przysłanymi przez sir Detterville"a dziesięcioma żołnierzami.
       - Po co tam z nimi pojechałaś?
       - Nikt się nie spodziewał, że zostanę ogłoszona wiedźmą. Wtedy nawet kaplisze jeszcze nie chcieli mnie zabijać. Sir Detterville chciał się ze mną ożenić, a ziemię podzieliliby między siebie. A żołnierze i sierżant nawet tego nie wiedzieli. Nazywali mnie "lady Terrible", oddawali honory - aż śmieszne. Sprowadzili mi białego konia, postawili oddzielny namiot. I cała dziesiątka prosiła mnie o rękę. Nawet żonaci.
       - Sierżant też?
       - Sierżant chciał zostać moim ojcem. Mówił tak: "Lady Terrible, ja panią usynowię. Jeśli tylko moja zrzęda nie będzie przeciwna". I tak do samego Litmoondu. Jedzie chorąży, za nim ja na białym koniu, a za mną dziesięciu żołnierzy. W pełnym uzbrojeniu, weseli, broń błyszczy w słońcu. Chłopi mi się kłaniają, rycerze cześć oddają. Kiedy chorąży krzyknie: "Droga dla lady Terrible!" wszyscy się rozstępują.
       - A potem odmówiłaś sir Detterville"owi?
       - Oni nie pytali mnie o zgodę. Kaplisze ogłosiliby nas mężem i żoną, sir Bloodwill i lady Bloodwill mogą zaświadczyć. Tylko że okazało się, że według prawa moje ziemie są niepodzielne dopóki ktoś z Terrible"ów żyje. Kaplisz znalazł w archiwach. To się nazywa marait czy jakoś podobnie.
       Majorat? To chyba francuski pomysł, znacznie późniejszy. No, trzecia bransoleta, ta z lewej nogi, pęka na pół. Ale pilnik jest już do niczego. Był - i nie ma.
       - Może ostatnią odłożymy do jutra?
       Zabiera mi narzędzie, skręca się - kolana powyżej głowy - i piłuje w skupieniu.
       - Oddaj mi pilnik i opowiadaj dalej.
       Oddaje i ogląda otarcia. Ja też. Pokażcie mi choć jedną bajkę, w której smok smaruje otarcia pilnikiem! Przynoszę drugi, wzdycham i zabieram się do roboty.
       - Sir Bloodwill nie chciał, żeby mnie zabijali, ale magister go zaszantażował. Powiedział, że jego syn nie ma patentu na czytanie i pisanie. Sir Bloodwill odrzekł, że jego synowi patent jest niepotrzebny, bo jeszcze nie ma dziesięciu lat. A magister na to, że jeszcze nie ma, ale lat- ka lecą. No i sir Bloodwill się poddał.
       - Poczekaj, opowiedz dokładniej. Co to za patent?
       - No, jeśli umiesz czytać, musisz mieć patent. Wydają go kaplisze.
       - Wszystkim?
       - Wszystkim, którym wystarczy pieniędzy. Patent kosztuje sto złotych.
       - A jeśli ktoś umie czytać, a patentu nie ma?
       - Przyłapią z książką - wykłują oczy. A za samą umiejętność czytania i pieniądze dają patent. Wcześniej jeszcze piętnowali na czole, teraz już nie.
       Coś słabo pamiętam historię. Pamiętam płonące stosy ksiąg, ale nie oślepianie piśmiennych. Ucz się całe życie, ale tylko z patentem. Pamiętam pławienie czarownic. Pamiętam Sąd Boży rozpalonym żelazem. Ale Sąd Boży deszczem - pierwsze słyszę. Pewnie lokalna osobliwość.
       - Opowiedz, jak było na sądzie.
       - Z początku nawet nie wiedziałam, że mnie sądzą. Nawet mnie nie przesłuchiwali. Przecież najpierw muszą przesłuchać, żeby wiedźma się przyznała, a magister po prostu wezwał jeszcze dwóch kapliszy. Usiedli przy stole, postawili mnie przed sobą. Za mną stanęli sir Bloodwill, sir Detterville i dwóch żołnierzy. Magister zaczął dyktować, a drugi kaplisz zapisywał. Ze dziewczyna - wyobraź sobie, nawet nie nazwali mnie lady Terrible! Że niby, dopóki nie potwierdzono moich praw do majątku, jestem nikim...
       - To akurat jest jasne. Co innego sądzić kogoś z ludu, a co innego lady.
       - Nie przerywaj. Ja, taka a taka dziewczyna, jestem oskarżona o czary, ale nie przyznaję się do winy. Dlatego wyznaczają Sąd Boży. Początek Sądu Bożego winna wyznaczyła na jutro. Wyobrażasz sobie?! Nie zdążyłam im nawet słowa powiedzieć!
       - Nie zdążyłaś? Coś nie chce mi się wierzyć.
       - A niech cię! Odprowadzili do celi, zabrali spodnie, kurtkę, dali ten chałat. Miałam w kurtce schowany nożyk, kiedy go znaleźli, wezwali kowala i zakuli w kajdany...
       - Zakuli kowala?
       - Ty byś tylko żartował. A wiesz, jaki był nożyk! Jak kindżał! Przynajmniej dobrze karmili. Kartoflanka z mięsem dwa razy dziennie. A na ósmy dzień spadł deszcz... Oj!
       "Oj!" - bo pilnik obsunął się i zadrapał jej nogę.
       - A dlaczego tak wcześnie chcieli cię spalić? Powinno być dwie godziny przed zachodem.
       - Nie wiem. Tak kazał magister. I gońców nie rozsyłali po wioskach. Zazwyczaj czekają do wieczora, żeby naród się zebrał.
       Czyli proces nawet według ich praw naruszał normę. Dlaczego tak się śpieszyli?
       - Chciałabyś dostać z powrotem swoje ziemie?
       - Nie wiem. Ale magistra zabiję! On... Dla niego ludzie - jak drwa. Potrzebne mu drwa - chowa przed deszczem. A potem do pieca - i zapomina. I tak samo z ludźmi.
       - Nie kłamiesz, że on za ciebie wyznaczył termin?
       - A co, jestem całkiem głupia? Deszczu nie było od czterech dni. Doczekałabym się deszczu i od następnego dnia...
       - W takim razie może nie wszystko jeszcze stracone. Musimy pomyśleć.
       - Pomożesz mi zabić magistra?
       - Ile masz lat?
       - Czternaście.
       Ostatnia bransoleta wreszcie pęka na pół. Oczywiście kobiety lubią odejmować sobie lat, ale po co ona miałaby to robić?
       - Spójrz mi w oczy.
       - No... będę miała za dwa miesiące.
       Kto powiedział, że akcelerację wynaleziono w dwudziestym wieku?
       - Po kim jesteś taka krwiożercza?
       - Po dziadku - zdejmuje z pilnika rączkę, waży go na dłoni i z półobrotu rzuca w pień.
       Patrzę na pień - pilnik sterczy pod kątem prostym, a do pnia ponad dziesięć metrów. Patrzę na nią. W skupieniu wylizuje zdarty odcisk na dłoni. Zrozumiałeś, łuskowaty? Niedługo ta amazonka będzie ciebie prowadziła na smyczy.
       - Panie Smoku, a kiedy smoki jedzą kolację?
       Zaczęło się! O Boże, za co mnie tak każesz? Dlaczego nie zaniosłem jej do Tytusa Gaduły?
       Wylatuję, z nią na grzbiecie - narzeka na niewygodne łuski. Znajduję i zabijam źrebię łosia. Sól jest tuż obok. Kamienna. Lizałem ją, ale Lirze o tym nie powiem. Niech myśli, że to łosie. Wiadro biorę z montażowni i lecę po wodę do pobliskiego strumienia. Lira wycięła połeć mięsa i ułożyła ognisko. Tylko czym je zapalić? Potrzebne jest pudełko zapałek. Albo zapalniczka. Albo pistolet spawalniczy. W ostateczności mógłby być i Papuas z Australii. Siedzę, kombinuję, w zamyśleniu ogryzam brzozowe polano.
       - Myślałam, że tylko zioniesz ogniem, i już.
       - Indyk też myślał, a trafił do zupy.
       - A kto to jest sir Indyk?
       - Sir Indyk jest bardzo podobny do sir Koguta, ale smaczniejszy i otrzymuje się z niego więcej zupy - Czyżby nie znali tu indyków? Ciekawe...
       - Ja chcę jeść, a ty tylko się śmiejesz.
       - Spróbujemy uzyskać ogień przez tarcie. Potrzebuję sznurka.
       Z niedowierzaniem patrzy na mnie, po czym odwraca się plecami, zadziera kieckę i zdejmuje z talii skórzany rzemyczek.
       - Może być taki?
       Rozszczepiam suche bierwiono, w każdej połówce robię kłem po dołku. Wybieram prosty i niezbyt gruby sęk, odłamuję to, co zbędne i zaostrzam końce. Urządzenie gotowe. Kładę polano na ziemię, przyciskam łapą. W dołek wstawiam sęk, nakrywam drugą połową bierwiona.
       - Okręć sęk rzemykiem dwa razy i przesuwaj za końce tam i z powrotem.
       To niemożliwe, żeby pojedynczy Papuas poradził sobie z taką robotą. Dymu jest dużo, ale mamy zajęte dwie ręce i cztery łapy. W końcu Lira nogami wpycha w dołek mech, parzy się, krzyczy z bólu, ale trzyma. Dym zamienia się w języczki ognia, które od razu gasną. Lira rozdmuchuje iskierki i rozpala ognisko.
       - Cudownie! W naszej wiosce nikt tak nie potrafi! Wy, smoki, wiecie o świecie wszystko, prawda?
       - Nie. Dokładnie połowę - odpowiadam półżartem.
       Cicha godzina po obiedzie. Lirę odprawiłem prać sukienkę. Sam leżę na grzbiecie, grzeję brzuszek w promieniach zachodzącego słońca. Kiedy wróci, zobaczę, czy umie dobrze wy- prawiać skóry. Ja zupełnie nie umiem. Raz próbowałem. Cała sierść wypadła, skóra stwardniała jak fornir. Przy próbie zgięcia łamała się. Dlatego nie udało mi się zrobić zasłony i przez całą zimę nocowałem w komórce. Tam nawet w największe mrozy temperatura powyżej zera, sama góra grzeje. Ale ciemno. Dlatego właśnie nazwałem to pomieszczenie komórką. Dlaczego byłem taki leniwy? Pieczone mięso jest dziesięć razy lepsze od brzozowego polana. Zupa wyszła gorzej: bulion był niezły, ale czegoś w nim brakowało. Przydałaby się marchew- ka, kartofelki, bób. W dodatku zapomnieliśmy o łyżkach i wystygł, zanim je zrobiliśmy.
       - Li-i-ra! Co wy do zupy dodajecie oprócz mięsa?
       - Mięso dodajemy tylko na święta. Na codzień kartofle.
       Nasze kocha-ane kartofelki-ziemniaczki. Ideał harcerski. Z rodziny psiankowatych. Przywiezione do Europy z Ameryki. Najpierw bunty ziemniaczane, potem podstawa wyżywienia. Wszystko pamiętam. Nie, błąd logiczny. Przecież nie pamiętam, czego nie pamiętam. Jeśli wziąć beczkę z montażowni i zdjąć z niej daszek, będzie garnek dla mnie. Tylko najpierw trzeba nasypać do niej suchego piasku i żwiru i przetoczyć po brzegu, żeby usunąć rdzę. Tak dawniej czyszczono kolczugi... to znaczy: czyszczą je tutaj obecnie. Lira będzie obierać ziemniaki, gotować - damska praca. Nie, z tym "garnkiem" Lira sobie nieprędko poradzi. Nieważne. Młodych ziemniaków nie trzeba obierać, a do starych jeszcze daleko. Na zasiew wezmę od Tytusa Gaduły. A kto zaorze pole? Ja w roli traktora? Nie wypada. Pomogę w karczowaniu, ale niech sami sadzą. Tytusowi rośnie źrebak krwi rycerskiej, będzie silny. Ziemniaki już przywiózł Kolumb? Co tam z nim, żyje jeszcze czy umarł? Może polecieć, popatrzeć. Poznam Lirę z żywym Kolumbem. W którym roku on umarł?
       - Li-i-ra! Który mamy rok?
       - Tysiąc sto dwudziesty szósty od przybycia.
       Nie pamiętam takiego liczenia lat. Są rzeczy na niebie i ziemi, o których się nie śniło filozofom. Szekspir. Hamlet.
       - A od narodzin Chrystusa?
       - Dodaj osiemset lat. Tysiąc dziewięćset dwudziesty szósty.
       Chwilę leżę, próbując zestawić fakty, po czym zrywam się i staję w postawie bojowej. Łuski stoją dęba, a w żołądku zimno.
       W dwudziestym wieku nie było inkwizycji. Był Stalin, Hitler, Pol Pot, ale nie inkwizycja. W moim świecie. A w tym jest. Czyli to nie mój świat. Obcy, nieznany, niebezpieczny. Tu gwałcą kobiety, oślepiają piśmiennych, palą dziewczynki na stosach - i wszystko zgodnie z prawem. W dwudziestym wieku. A jaka właściwie różnica? W moim palono w piętnastym. Różnica w tym, że ja o tym świecie nie wiem NIC. Cała moja wiedza odnosi się do mojego świata. Tu nawet prawa przyrody mogą być inne. Tu są smoki. Stop! A skąd wiem, że ten świat, który pamiętam, jest mój? Właśnie stąd, że go pamiętam - a innych nie. A wiele z niego pamiętam? Jak się nazywam? Nie pamiętam. W którym roku się urodziłem? Nie pamiętam. A żyję przecież w nim. To aksjomat. Tam nie było smoków - a były UFO, na które polowali łowcy brukowych sensacji i obrona przeciwlotnicza. W tym świecie nie ma UFO, za to jest smok. Na którego polują Tytusowie Gaduły, smarkate amazonki i niedługo będzie polował kościół. Albo rycerze. Pytanie: dlaczego żyję w tym świecie, a pamiętam tamten? Pytanie numer dwa: skąd w ogóle wziąłem się w tym świecie? Pytanie numer trzy: co właściwie łączy mnie z Zamkiem Władcy Wszystkiego?
       - Kaplisze? - Lira w napięciu usiłuje podążyć za mną spojrzeniem. W ręce ma topór. Wygląda jak prawdziwy indiański łowca skalpów.
       - Wiewiórki - odpowiadam i oboje się rozluźniamy.
       Będę badał ten świat. Od jutra.
       - Jak ci się udało schować przed kapliszami rzemyk?
       - Zręczność rąk i żadnego oszukiwania!
       - Poważnie? Nożyk znaleźli, a rzemyk nie?
       - Jeśli poważnie, to chcieli, żebym się na tym rzemyku powiesiła, żeby nie iść na stos.
       - A ty?
       - Liczyłam, że uratuje mnie sierżant z żołnierzami. Ale pewnie wysłano ich dalej. Nie widziałam nikogo ze znajomych.
       - Zbieraj rzeczy i wracamy na Zamek.
       - A może zamiast siodła położę skórę? - źle się jej siedziało na moich łuskach.
       Tą śliską, zimną, zakrwawioną, surową? Nie, figa!
       - Tylko sierścią do mnie.
       Domyśliła się jednak. Składa skórę na pół i przywiązuje rzemykiem. I co, kolego ptaków? Sam jej pozwoliłeś. Następnym razem pamiętaj, że szczytem ewolucji jest człowiek a nie smok. Ile czasu trzeba, żeby ujeździć konia? Ciebie, potomku dinozaurów, ujeżdżono już za drugim razem. Żegnaj, wolności!
      
       Jak spokojnie było wcześniej! Kładłem się kiedy chciałem. Spałem gdzie chciałem. Wstawałem kiedy chciałem. A ta niespożyta istota pół nocy nie mogła się ułożyć. Wreszcie wepchnęła mnie między ścianę a stół (żebym się nie wiercił), pościeliła na stole śmierdzącą skórę (tak cieplej) i nakryła się moim skrzydłem jak kocem. A co, skrzydłu nie może być zimno? Teoretycznie wiedziałem, że chłopi wstają razem ze słońcem. Ale w praktyce...
       - Czas wstawać! Konie poić, krowy doić!
       - Uciekaj, babo! - Gdzie tu koń i krowa?
       - Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje - i ciągnie za ogon.
       - Nie jestem rannym ptaszkiem. Jestem puchaczem - zwijam się w kłębek jak jeż.
       - Kto długo śpi, obiad prześpi.
       - Spróbuj zjeść moje brzozowe polano, a dowiesz się, gdzie raki zimują.
       Przez jakiś czas jest spokój.
       Skri-i-i-i! Jak nożem po szkle. Próbuję zatkać uszy skrzydłami, ale to nie pomaga. Podnoszę głowę. Ze składu wysuwa się szafa, pchana przez Lirę. Wstaję i idę na balkon. Zimno jak w psiarni. Całe ciało boli. Rezultat wczorajszego flattera. Mam ochotę polatać dla rozgrzewki, ale rezygnuję. Idę z powrotem, w ciepło. Ze składu już pojawiły się cztery krzesła, fotel i pół stołu. Stół utknął w drzwiach. Rude cudo gdzieś znikło. Wpycham stół do środka, kładę na bok i wyciągam. Ciekawy materiał: plastik XXI wieku. Wszystkie przedmioty w montażowni można zaliczyć do XX. Ale nie tutejszego, a tego, który ja pamiętam. Ze składu rozlega się gruchot i wylatuje obłok kurzu. Potem, rufą naprzód, pojawia się Lira z kuszetką na holu. W zamyśleniu oglądam suknię koloru szarego asfaltu. Wczoraj była zielona.
       - A-a-a-psik!
      
       Wszystkie meble wyciągnięte, obejrzane, posortowane. Wszystkie z plastiku. Lekkie, niezawodne, praktycznie wieczne. Te, których będziemy używać, przy lewej ścianie, reszta przy prawej. Nigdzie nie ma znaku fabrycznego, dziwne. Lira znowu umyta i wyprana. Chmurzy się. Snuje jakieś surowe plany. Jemy przy stole na śniadanie resztki wczorajszej kolacji.
       - Panie Smoku, kim ja jestem?
       - Dalekim potomkiem małpy, jeśli wierzyć Darwinowi.
       - Nie trzeba mu wierzyć, nie o to pytam. Miesiąc temu byłam zwykłą chłopką. Dziesięć dni temu byłam lady Terrible. Wczoraj byłam wiedźmą. A dzisiaj?
       - Dzisiaj jesteś wolna jak młody wiatr i biedna jak mysz kościelna.
       - Naprawdę jestem wolna? Uratowałeś mnie przed straszną śmiercią i mam wobec ciebie dług wdzięczności na całe życie. Jeśli każesz mi skoczyć w przepaść, skoczę. Jeśli chcesz, możesz mnie zjeść. Ale chcę wiedzieć, co mnie czeka.
       Sam chciałbym to wiedzieć. Z twoim charakterem! Ciesz się, głuptasku! Nikt nie będzie mnie rano budzić i ciągnąć za ogon. Ale i kartofli nikt mi nie ugotuje.
       - Kończ jeść, zbieraj rzeczy i zaniosę cię, gdzie zechcesz. Tylko wymyśl zabawną historyjkę, jak uciekłaś złemu smokowi. Ludzie muszą myśleć, że jestem zły. Zrozumiałaś wszystko?
       Poczerwieniała, gryzie wargi.
       - Przysięgasz?
       - Słowo smoka.
       Poszła do składu. Zbiera rzeczy. Czemu mi tak smutno? Znam tą smarkulę raptem od wczoraj. Biła mnie po nosie łańcuchem. I jakie ona ma rzeczy: chustka, rzemyk i trzy łańcuszki. Pewnie coś tam już sobie wybrała. Nie, wychodzi ze składu i kładzie na stół motek sznurka.
       - Nie gniewaj się, proszę. Ale gdybyś mnie zniewolił, uciekłabym. Muszę zabić magistra.
       - Daj spokój temu magistrowi. Zabijesz jednego, wyznaczą innego. Wpadniesz - i drugi raz już cię nie uratuję. Zaduszą cię w ciemnicy jak kurczaka.
       Patrzy na mnie jak na niedorozwiniętego umysłowo, z ponurym współczuciem. Powoli cofa się pięć kroków, wyciąga przed siebie lewą rękę. Dłoń patrzy na mnie.
       - Ja, lady Jeliranija Terrible, patrząc w oczy smoka, przysięgam, że zrobię wszystko możliwe i niemożliwe, żeby zabić magistra litmoondskiego zakonu Kościoła Przybycia. I przysięgam zemścić się na swoich wrogach: sir Detterville"u i sir Bloodwillu, jeśli nie umrą wcześniej. Powiedziałam.
       Wargi ściśnięte, oczy miotają błyskawice.
       W świecie, który pamiętam, to się nazywa "spalić za sobą wszystkie mosty".
       Zbyt wcześnie i zbyt ostro. Nie byłem na to moralnie przygotowany. Każdy wie, że po ok- resie gromadzenia informacji wcześniej czy później musi nastąpić okres aktywnych działań. Czy zebrałem wiele informacji? Nie, mało. O wiele za mało dla aktywnych działań. Mam pro- gram? Nie. Mam cel działania? Nie. A ta smarkula ma. Poradzi sobie z nim? Magistra może i zabije - i przy tym zginie sama. Może nie zginie? Nie oszukujmy się. Chcę, żeby zginęła? Nie. A czego chcę? Dowiedzieć się, kim i skąd jestem i co tu robię. Czy to jakkolwiek łączy się z jej celem? Nie. Czy jestem jej coś winien? Nie. Same "nie". Więc dlaczego się męczę? "Odpowiadamy za tych, których oswoiliśmy" Antoine de Saint-Exupéry "Mały Książę". Kto kogo oswoił, jest niejasne, ale jasne jedno: tracę kontrolę nad sytuacją. Jak wczoraj, we flutterze. Do diabła z emocjami! Tu jest logiczne zadanie i przede wszystkim trzeba je prawidłowo sformułować. Rozwiązać, a potem plunąć na wszystko i zrobić na odwrót. Żeby nie gryzło su- mienie. Żeby nie było męczącego bólu z powodu bezsensownie przeżytych lat. To już nie Szekspir. Później przypomnę sobie, kto. Najpierw zadanie. Dziewczynka chce zabić magistra. Czy mogę ją od tego odwieść? Mogę, bardzo łatwo - odgryźć jej głowę. A jeśli ją teraz puszczę na cztery wiatry, zginie sama i może mnie zdradzić. Bo jeśli ją rozpoznają, powstanie py- tanie, jak ona przeżyła, jeśli smok odgryzł jej głowę? Tu są dwa warianty: albo smok nie odgryzł jej głowy - a wtedy jest wrogiem kościoła; albo odgryzł, a potem przyszył nową - stąd już tylko dwa kroki do nieśmiertelności. Ba-ardzo ciekawy smok, trzeba się nim zająć.
       Zostaje mi więc tylko jedno: stanąć na czele operacji ustanowienia sprawiedliwości. Cichcem zadusić magistra, spuścić cegłę na głowę sir Bloodwilla, wykastrować sir Detterville"a. I raz na kwartał ratować od stosu kolejną sympatyczną wiedźmę. Nie, kaplisze zastąpią stos na otwartym powietrzu kotłem z wrzącym olejem pod dachem. I będą sprzedawać bilety, jak do kina na horror. Oto jest odpowiedź... Znowu Hamlet? Nie, tam było "...oto jest pytanie".
       Program minimum - zniesienie patentów na czytanie i pisanie. Będzie wolność druku - wcześniej czy później będzie i cała reszta. Hmm... Gdzie ja to już słyszałem? Nieważne. W każdym razie teraz, później sobie przypomnę. Program maksimum - zależnie od okoliczności. Czy Lira na to pójdzie? Z radością. Czy chcę się tym zająć? Nie. Czy się zajmę? Tak. A czy sobie poradzę? Ba, żeby pozostać żywym... Oj, życie, życie...
      
      
      Zwierzątko władców
      
       - Chcesz zemścić się na wrogach, otrzymać z powrotem swoje ziemie, przywrócić dobre imię i przy tym pozostać żywa?
       - Pomożesz mi?
       - Nie, to ty mi pomożesz. I zrobisz wszystko, co rozkażę. Każę zjeść żmiję - zjesz. Każę odrąbać rękę - odrąbiesz. Każę urodzić jeża - urodzisz. Bez słowa. Nawet przeciw własnemu sumieniu. Zgadzasz się?
       Myśli. To dobrze. Ale dlaczego w tym świecie wszyscy są tacy mądrzy? Kościół uparcie chce zrobić z ludzi idiotów, a natura się przeciwstawia. W świecie, który pamiętam, było akurat na odwrót. Państwo uczyło. Bezpłatnie. Czytać, pisać, mnożyć, dzielić. Czytali, pisali, kuli na pamięć. Nie uczyli się tylko myśleć. Przyjdzie nam walczyć we dwójkę przeciw mądrym ludziom. Na razie tylko we dwójkę.
       - A jeśli każesz mi wybaczyć magistrowi?
       - Będziesz mogła pójść i utopić się ze złości w błocie.
       - Zgadzam się!
       - Więc pamiętaj: bierzemy się za bardzo niebezpieczną, brudną sprawę. Brudną dlatego, że oprócz wrogów będą ginąć też przyjaciele i niewinni ludzie. Trzeba, by zginęło ich jak najmniej. Bardzo możliwe, że jedno z nas też zginie. Dlatego musisz znać mój plan. Najważniejsze już wiesz.
       - Co najważniejsze?
       - Że ludzie to nie drwa. Ukarać twoich wrogów, zwrócić ziemię, dojść do władzy - to dopiero początek.
       - A jak... A co potem?
       - Uważasz, że ciebie sprawiedliwie skazali na stos? Albo że jeden człowiek oślepia drugiego za to, że tamten umie czytać?
       - Rozumiem.
       - Nie przerywaj... Czekaj, co rozumiesz?
       - Że umrę młoda i piękna. W kwiecie wieku. Kapliszy już próbowano nieraz pokonać. Ale oni zawsze wygrywają. Jeśli przeciw nim występuje naród, zbierają armię. Jeśli armia, ukrywają się głęboko, jak karaluchy w szparach, a w armii zaczyna się mór. Jeśli przeciw nim przygotowywany jest spisek, nasyłają szpiegów, a potem wszystkich wyłapują i wieszają wzdłuż drogi na słupach.
       Ależ to dziewczynka! Czternastoletnia smarkula, a jaka mądra! W lot zrozumiała i... żegnaj, autorytecie. Ale skąd ona to wszystko wie? Przecież nie z lewicowych gazet typu radzieckiej "Pionierskiej prawdy"! Zapytam później, a teraz trzeba ratować image. Jak?
       - Próbowali. Nie zdołali. Jaki z tego wniosek?
       Milczy, chmurzy się, patrzy spode łba.
       - Bardzo prosty. Trzeba spróbować obalić kościół w inny sposób. Choćby stanąć na jego czele i rozbić od wewnątrz. Ale to omówimy później. Teraz naszym zadaniem ma być zwrócenie ci tego, co prawnie ci się należy. A propos, skąd to wzięłaś, że umrzesz młoda i piękna?
       - Bo do starości nie dożyję.
       - Nie, miałem na myśli - piękna.
       - Ach, ty... - śmieje się wesoło.
       - Nie rozmyśliłaś się?
       - Terrible"owie się nie poddają!
       - W takim razie zapamiętaj: żołnierze - ci z którymi jechałaś - to twoi świadkowie. Widzie- li, jak naruszono prawo. Ale dopóki magister żyje, nie masz czego szukać. Za nim stoi cały kościół. Łatwiej już będzie z jego następcą. Na zmarłego można zwalić dużo winy. Nie miej nadziei na zwrot ziemi, która przypadła kościołowi. Ale obróć sprawę tak, jakby to była zapłata dla kościoła, żeby nie mieszał się do twoich porachunków z Dettervielle"em i Bloodwillem. I niech cię we wszystkich papierach nazywają jakoś inaczej, na przykład lady Goodwin. Był taki znany oszust. Z lady Terrible kościół nie będzie rozmawiał. I wszystkie sprawy z kapliszami załatwiaj listownie, sama nie wychylaj się, przynajmniej czasowo. Z każdego listu rób po trzy-cztery kopie i przechowuj je w skrytkach. Kaplisze będą ich szukać, więc w każdej skrytce przechowuj tylko część kopii - i trochę innych, nieważnych papierów. Spróbuj też czasowo ukryć gdzieś tych żołnierzy-świadków. Kapliszom żywi świadkowie nie są potrzebni. Poznałaś to na własnej skórze. Zrozumiałaś wszystko?
       - Tak. A ty co będziesz robił?
       - Będę dawał ci dobre rady, w miarę możliwości pozostając w cieniu. Do pracy w terenie ja się zupełnie nie nadaję. Za bardzo się wyróżniam.
       - Do jakiej pracy?
       - Później ci wyjaśnię. Będę zjawiał się tam, gdzie nie będzie świadków, albo tam, gdzie be- ze mnie sobie nie poradzicie. Jak z tobą.
       - Więc nie byłeś tam przypadkiem? Przyleciałeś tam specjalnie po mnie?
       - Domyślna jesteś.
       - A skąd wiedziałeś?
       - Powiedział mi pewien mądry człowiek. Później was zapoznam. Będzie kierował twoim oddziałem analitycznym.
       - Kim?
       - Będzie planował operacje, analizował rezultaty wykonanej pracy i prognozował kontrataki kapliszy.
       - Wiesz co, to nie jest śmieszne. Albo naucz mnie języka Władców, albo mów po ludzku.
       - Wiesz coś o Władcach? To mi opowiedz. Bo ja nic o nich nie wiem.
       Zaskoczenie, zdumienie, oszołomienie. Oczy szeroko otwarte, szczęka obwisła. Niedawno Tytusa śmiertelnie przeraziłem zwykłym pytaniem. Takie nieadekwatne mają reakcje?
       - Przecież jesteś smokiem Władców!
       Teraz moja kolej. Dopiero po czterdziestu sekundach zamykam gębę. Idę do sypialni, kładę się w kąciku i nakrywam skrzydłem. To tak było z moją biografią! Jedni trzymają koty, inni psy. W Indiach trzymają węże boa. A Władcy wolą smoczki. Takie ma-alutkie smoczki, nie większe niż dziesięć metrów. Żeby łowiły im myszy. A ten Zamek - to nie żaden zamek, a zwykły domek letniskowy. Przyjeżdżali na weekendy, odpoczywali wśród przyrody. A ja, kiedy poczułem zew, urwałem się ze smyczy i spóźniłem się na odjazd. A może nie wyszedłem rasowy. Albo szczeknąłem na gospodarza. Dostałem trzcinką między rogi i kuku. Mówi się, że koty przywiązują się nie do gospodarza, a do miejsca. Wracają do starego domu z odległości setek kilometrów. Ja kierunek na swoją norę czuję z tysięcy. "Orły much nie łapią". Nie jesteś orłem, wyłupiastooki, tylko domowym zwierzątkiem. Chomikiem. Przychodzi Władczyni do sklepu i pyta: "A macie takiego samego, tylko ze skrzydełkami? I żeby grzbiecik mienił się na zielono. Czym go karmić? Mięsem? Nie, nie, zróbcie tak, żeby szczapki zjadał?" A sprzedawca: "Chwileczkę. A z jakim ogonkiem? Prostym czy zakręconym? W tym miesiącu wszyscy biorą z prostym. Zapakować czy tak weźmiecie?". Nie, to nie mogło tak być, jestem przecież rozumną istotą, to byłoby niesprawiedliwe.
       - Smoczku, Smoczarku, co się z tobą dzieje? Coś nie tak powiedziałam? Przepraszam, ja nie chciałam! No, Smoczarku! Powiedz coś!
       - Wieczorem porozmawiamy, dobrze? Teraz muszę pomyśleć.
       A czy w tym świecie jest w ogóle dużo sprawiedliwości? Czy sprawiedliwie Łucji obcięto wargi, a Lirę wysłano na stos? Co to w ogóle jest sprawiedliwość? Czy to prawo przyrody? Nie. Norma zachowania. Sprawiedliwe jest, jeśli postępuję z innymi tak, jak chciałbym, żeby postępowali ze mną. A gdybym trafił między sadomasochistów, co wtedy?
       Pewien rogacz z łuskami chciał się dowiedzieć, kim on jest i skąd. Dowiedział się. Hurra! Ciesz się, zwierzaczku.
       No i masz powód do samobójczych skłonności. Teraz mam doświadczenie, wybiorę miejsce w górach, gdzie nie ma ani strumyczka, ani trawki. Skrzydła trzeba złożyć, wtedy flutter niestraszny. Przy takiej szybkości do sterowania wystarczy ogon. Wszystko proste jak drut. Lira... Zaniosę do Tytusa, wyjaśnię. Nie jest dzieckiem, zrozumie. Nie, nie zrozumie. Obiecałem jej coś i przyjęła moje warunki. Czy ja przyjąłbym takie warunki? Nie. Ja lubię wolność. A ona nie lubi? Nie, łuskowaty, będziesz musiał odpracować obietnicę.
       Stop! Czym się tak przejąłem? Ziemia się przewróciła? Słoneczko w rzeczce utonęło? No, dowiedziałem się, że jestem smokiem Władców? Oduczyłem się od tego latać czy co? No i gdzie właściwie są ci Władcy? No, stworzyli mnie. Czy z tego powodu zrobiłem się głupszy? Przecież już tydzień temu domyśliłem się, że mnie stworzyli. Może zresztą nawet nie mnie, tylko moich przodków w trzydziestym pokoleniu. Ludzie pochodzą od małp. Czy z tego powodu płaczą? Czy z tego powodu wieszają się? Latać nie umieją, nie mają ogonów. Jestem nadzieją ludzi, a zamierzałem głową o ścianę... O Boże, więc czego ja chcę właściwie?...
      
       - Opowiedz mi wszystko, co wiesz o Władcach.
       - Mało wiem. Zstąpili z nieba. Zbudowali sobie Zamek. Latali na ognistych smokach. I u-czyli ludzi. A potem nagle znikli. A teraz mówią, że Władca był tylko jeden. A kiedy w zeszłym roku zobaczyli, że mieszkasz w Zamku, zaczęli mówić, że jesteś smokiem Władców. Że sto lat śpisz, a sto lat nie zamykasz oczu. Ale sto lat temu ciebie nie było, wiem na pewno.
       - Kiedy się pojawili?
       - W 36 roku. To znaczy w 836 od narodzin Chrystusa. A po dwustu latach zaczęto liczyć czas od ich przybycia. Wieki od ich przybycia, a lata po staremu. I tak liczymy do dzisiaj.
       - Znikli, kiedy Zamek się zawalił?
       - Nie, coś ty, to było pięćset lat później. A może i więcej. Nie wiem.
       - Czy Władcy byli tu długo?
       - Nieco ponad osiem lat.
       Osiem lat. Wystarczy, żeby przewrócić wszystko do góry nogami, ale o wiele za mało, żeby rozkręcić spiralę postępu naukowo-technicznego, wychować choć jedno pokolenie następców. Według socjologów, na pierwszy etap trzeba minimum dwudziestu lat, a na trwałe ustanowienie formacji jeszcze około siedemdziesięciu. Czy oni to wiedzieli? Na pewno. Co tam się stało takiego, że musieli odejść? Prometeusze-pechowcy.
       - Dlaczego ich nazwano Władcami?
       - Bo mogli zrobić wszystko, cokolwiek byś sobie zażyczył. Mogli latać, mogli w jedną noc wybudować kamienny pałac. Tworzyli żywych rycerzy z żelaza. W mniej ważnych sprawach zamiast siebie wyprawiali swoje widma. Mówią, że rzeczy ich słuchały. Wezwie na przykład stół - i stół do niego biegnie jak piesek. Nikt z ludzi nie mógł ich oszukać. Władca zaprosi człowieka do siebie, posadzi w fotelu, usiądzie obok i pyta. I co by człowiek nie odpowiedział, Władca zawsze prawdy się dowie. Nawet, jeśli nic nie powie. A jeśli człowiekowi brakowało nogi albo ręki, mogli mu wyhodować nową. Wezmą człowieka do zamku, włożą do takiego szklanego koryta i zasypia. A kiedy się budzi, ma już nową nogę albo rękę. Podobno zasypia tam na jedną noc, wychodzi na zewnątrz - a tu minął miesiąc. Ale to już chyba bajki.
       - Nie, wszystko, co wyliczyłaś, można zrobić.
       - I ty też mógłbyś?
       - Na pewno. Gdyby pomógł mi cały świat, za trzysta lat bym zrobił. Jeślibym wcześniej nie umarł.
       - Tak długo? Ja na pewno umrę wcześniej.
       - To nieważne. Najważniejsze, żeby zacząć, popchnąć kamień z góry. Potem lawiny już nic nie zatrzyma. Ludzie sami wszystko wynajdą i zrobią.
       - Jak to nieważne? Może dla was, smoków, wy wyjecie tysiące lat. A ja nie dożyję setki.
       - Nie obrażaj się, może i ja tyle nie pożyję. A co było później?
       - Kaplisze ogłosili, że wiedza to wielka siła i mogą nią władać tylko najdostojniejsi. Wszys-tkie książki zebrali w klasztorach i otworzyli przy nich biblioteki, gimnazja, akademie. Ustanowili nowe miary. Nazwy stare, a wymiary nowe. Na przykład mila dawniej była dłuższa, a funt lżejszy. I nazywają je kilometr i kilogram. Ale z każdym wiekiem gimnazjów było coraz mniej. A trzysta lat temu wprowadzili patenty dla piśmiennych. Początkowo dawali za darmo, a potem za coraz większą i większą opłatą.
       - Jak wyglądali Władcy?
       - Jak ludzie, tylko o dwie głowy wyżsi od najwyższych z nas. A ubranie mieli jak żelazna skóra. W wodzie nie przemakała i w ogniu nie płonęła. Jedna z opowieści mówi, jak Władca uratował dziecko z płonącego domu. Wszedł, wsunął dziecko za pazuchę, a kiedy wychodził, zawaliła się pod nim podłoga. A kiedy pożar ugasili, wyszedł i wyjął zza pazuchy żywe dziecko.
       - Czy po zniknięciu Władców widziano ich jeszcze chociaż raz?
       - Wiele razy pojawiały się słuchy. I kaplisze za każdym razem wysyłali duży oddział. Choćby na koniec świata. Ale to wszystko były wymysły. A to chłop zobaczył wysokiego rycerza bez konia, a to jakiś samozwaniec.
       - Na pewno ani razu ich nie było?
       - Na pewno!
       - Skąd ty to wszystko wiesz?
       - Nie mogę powiedzieć. To tajemnica. Powiedziałabym ci wszystko, ale dałam słowo.
       - Słowa trzeba dotrzymywać.
       - A ty masz przede mną tajemnice?
       - Chyba nie.
       - W takim razie powiedz mi, czego w lesie się przestraszyłeś?
       Ją by do dyplomacji!
       - Pamiętasz, o co cię wtedy zapytałem? Który rok. Odpowiedziałaś, że dwudziesty wiek od narodzin Chrystusa. A ja myślałem, że piętnasty.
       - Przespałeś pięćset lat! I wszyscy twoi przyjaciele pomarli... Biedaczek!
       - A propos moich przyjaciół. Co się stało ze smokami Władców?
       - A tego nikt nie wie. Władcy odeszli, a smoki z nimi.
       - Ot tak sobie wszystko nagle rzucili i odeszli?
       - Tak. Nawet nie powiedzieli, że odchodzą. Wsiedli na smoki, zlecieli się na zamek - i już ich nie było.
      
       - Proszę się bronić, panie Smoku!
       - Jeszcze wcześnie, ja chcę spać.
       - Proszę się bronić, albo odrąbię panu ogon.
       Otwieram jedno oko. Lira salutuje mi dwuręcznym drewnianym mieczem i przyjmuje pozycję bojową. Mój ogon oddaje salut i też przyjmuje pozycję. Zaczyna się walka. Ogon jawnie przegrywa na punkty. Muszę wstać, żeby zabezpieczyć mu możliwość odwrotu. Ogon próbuje ustawić zasłonę wachlarzowatą, ale otrzymuje ukłucie. Krzesła z łoskotem padają na podłogę, odkopuję je łapami. Nieoczekiwanie ogon obiega mnie naokoło i napada na przeciwnika z lewej. I dostaje drugie ukłucie. Walczymy do trzech ukłuć i rezultat mi się nie podoba. Ogon odwleka przeciwnika, a ja nieoczekiwanie atakuję z góry i odgryzam metrowy kawałek miecza.
       - Poddaje się pani, lady Terrible? - Lira przyciśnięta do ściany, ostry koniuszek ogona wycelowany w pierś. Z dwuręcznego miecza został klinek mniejszy od kindżału.
       - To nieuczciwe! Dwóch na jednego!
       Teraz ogon wygląda jak coś pośredniego między pingwinem i atakującą kobrą. Patrzę na niego, on "patrzy" na mnie. Potem przecząco kręci "głową".
       - Mówi, że napadłaś na niego pierwsza - "tłumaczę". Ogon kiwa twierdząco.
       - Zobacz, ptaszek! - Lira pokazuje coś za moimi plecami. Nie nabierze nas na taką prostą sztuczkę.
       - Daję słowo, ptaszek.
       Znowu patrzę na ogon, on "patrzy" na mnie.
       - Sprawdź - polecam mu.
       Ogon uważnie "rozgląda się" i wzrusza "ramionami".
       - Mówi, że jeszcze nigdy nie widział takiej chytrej, podstępnej i wiarołomnej lady - "tłumaczę" - Ale wszystko wybaczy, jeśli lady pozwoli mu pospać jeszcze z godzinkę.
       - Za nic!
       - A pół godzinki?
       - Kwadrans i pan Smok robi mi nowy miecz.
       - W takim razie lepsza śmierć!
       Ogon obejmuje resztki miecza, zadaje sobie trzeci cios i "pada martwy".
       Lira składa ręce do modlitwy.
       - Śpij spokojnie, dzielny wojowniku! Jeśli pociąć ciebie na plasterki, będzie wiele smacznych kotlecików. Amen.
       Czas na śniadanie.
       Jeśli tak pójdzie dalej, zrobię się gruby, niezgrabny i nie będę mógł latać. Albo i nie. Jelonki zaczną się przede mną chować, a i Lira nie pozwoli się roztyć. Ale gdzie jest napisane, że smoki muszą wstawać o szóstej? Zasnę w powietrzu, będzie katastrofa lotnicza. To jest argument! Jutro jej to powiem.
       - Wielu ludzi wie, że mieszkam w zamku?
       - Wszyscy!
       - Niedobrze. Mogą cię zauważyć. Wtedy będziemy mieli kłopoty.
       - Nikt nie zauważy. Ludzie boją się tu chodzić. I kaplisze zabraniają podchodzić bliżej niż na dwadzieścia mil. Sześćset lat temu Tomasz Kapryśny ze swoimi poborcami podatków rozbił obóz pod zamkiem. No i zatrzęsła się ziemia, zamek runął, w Litmoondzie połowa domów legła w gruzach, a pozostałe strawił pożar. W górach było jezioro, spłynęło, zmyło kilka wiosek. Minęło sześćset lat, a kaplisze za tych zmarłych co roku odprawiają modlitwę. Mówi się, że jeśli ktoś się tu osiedli, nieszczęście znowu się powtórzy. A przecież to się nie stało z powodu Tomasza.
       - Czy ktoś z jego ludzi był w zamku?
       - Nikt nie wie. Oni prawie wszyscy utonęli.
       Do Litmoondu stąd 80 kilometrów. Gdyby tu coś wybuchło, pozostałby krater, jak na Księżycu. Czy Władcy mogli umieć wywoływać trzęsienia ziemi? Mogli. Ale zaprogramować aparaturę na wywołanie wstrząsu, kiedy ktoś wejdzie, już nie. Zwłaszcza po tylu latach.
       - Powiedziałaś, że w Litmoondzie runęły domy. A dalej?
       - Do samego wybrzeża. Ale w Litmoondzie najwięcej.
       Trzęsienie ziemi - tutaj... Czemu nie? Naokoło góry. Stare, ale jednak góry.
       - Nie, to naprawdę nie była wina Tomasza.
       - To dobrze. Już się bałam, że ześlę na ludzi nieszczęście.
       Lepiłem bałwana w tamtej dolinie. Niecałe trzy mile od zamku. A Tytus Gaduła mnie widział. Usłyszał, że w Zamku pojawił się smok i pojechał sprawdzić. Do samego centrum zaka- zanej strefy. W zimie. Zuch Tytus!
       - Ktoś w zimie zawędrował do tej doliny, żeby popatrzeć na mnie.
       Przeraziła się, zamyśliła. Prawidłowo. Sam bym się zamyślił.
       - Smoczarku, muszę pójść do wioski po rzeczy. A wieczorem opowiesz mi o swoim planie.
       Tego tylko brakowało! Pójdzie do wioski, zgotują jej tam triumfalne powitanie, a po trzech dniach każdy pies w promieniu stu kilometrów będzie wiedział, że lady Terrible żyje i ma się zdrowo. Nie, czas przedsięwziąć środki.
       - Wiesz, co to takiego konspiracja?
       - Wiem. To znaczy, że nikt nie może mnie zobaczyć. Zgadza się?
       - Zgadza się.
       - Oprócz dwóch-trzech najbardziej niezawodnych przyjaciół.
       Naprawdę wie. Wszystko wie. Skąd? Tajemnica... Dała słowo. Czyta przed snem Wielką Encyklopedię Brytyjską i wie. I przysięgła bibliotekarzowi, że nikomu nie powie. Cyt!...
       - Oprócz jednego-dwóch.
       - Zgoda. Podwieziesz mnie?
       Zaczęło się.
      
       Czekam w umówionym miejscu. Pojawia się z dwoma ogromnymi węzłami. Ponura, zapłakana. Próbuje na mnie nie patrzeć. Włazi w milczeniu, układa swoje węzły. Wylatujemy.
       - Co się stało? Był pogrom kapliszy? Zabili kogoś?
       - Nie. Wszystko w porządku.
       Milczymy całą drogę. To dziwne. Tak samo milcząc rozładowujemy się. Wyraźnie przebiegł między nami czarny kot.
       - Poczekaj. Usiądź i spójrz mi w oczy. Co się stało?
       Usiadła na krześle, patrzy w podłogę.
       - Nie każ mi patrzeć ci w oczy. Nie chcę, żebyś wiedział, co myślę.
       - Powtórz jeszcze raz, wolniej.
       - Nie chcę, żebyś wiedział, co myślę. Ja też mam prawo do swoich tajemnic.
       - Myślisz, że jeśli spojrzę ci w oczy, przeczytam twoje myśli?
       - Tak.
       Więc to dlatego Tytus Gaduła wtedy się załamał! A Lira ma jakieś nowe tajemnice. Poufne. Powiedzieć prawdę czy nie? Przyjaciołom wypada powiedzieć. I tak się zresztą dowie.
       - Słuchaj uważnie. Nie umiem czytać myśli. Może inne smoki umieją, a ja nie. Słowo smoka. A teraz mów, co się stało.
       - Sam wiesz. Zabiłeś Łucję. Nie wypieraj się, sama widziałam, cała skóra poszarpana twoimi pazurami - i płacze rzewnymi łzami.
       Cóż, zabiłem, nie da się zaprzeczyć. Ale kiedy Tytus skórę przy mnie zdejmował, była cała. Czyli później pociął, żeby było bardziej przekonywująco. Prawidłowo. Ale o tym nie pomyślałem. Co on naopowiadał Lirze? Jasne, co. Moją legendę. Tak jak się umówiliśmy.
       - Kiedy następnym razem pójdziesz do wioski, powiedz Tytusowi Gadule, żeby opowiedział ci prawdę. Powiedz, że pozwoliłem. Ale tylko tobie. A teraz zapomnij o Łucji, mamy ważniejsze sprawy.
       - Więc to nie ty zabiłeś Łucję?
       Tyle nadziei w głosie. Massaraksz. Co mi szkodzi powiedzieć "Tak, to nie ja". A potem po- lecieć do wioski i poinstruować Tytusa Gadułę o nowej legendzie. Zajmie mi to pół godziny. Wstaję i powoli idę do sypialni. W ulubiony kąt.
       - Zabiłem Łucję. Przetrąciłem jej grzbiet, a potem udusiłem, żeby się nie męczyła.
       - Po co?!
       - Nie lubię się usprawiedliwiać. Tytus ci opowie.
       Słucham, jak stopniowo cichnie płacz.
      
       - Panie Smoku, muszę do wsi.
       Musiałem się zdrzemnąć. Lira ma na sobie skórzaną kurtkę, spodnie, buty. Wszystko o kilka numerów za duże.
       - Niedługo będzie ciemno, polecimy jutro.
       - Muszę dzisiaj. Spuść mnie tylko na dół, dalej pójdę sama.
       - Dwadzieścia mil w nocy przez lasy i bagna. I tak będziesz tam dopiero jutro.
       - Nieważne. Chcę poznać prawdę.
       - W takim razie wiedz, że twoja Łucja była tchórzem. I właśnie przez to zginęła.
       - Nieprawda.
       - Przestraszyła się błyskawicy i wlazła do bagna. Złamałem jej grzbiet, kiedy wyciągałem. Bagno za mocno trzymało.
       Lira otworzyła usta, zamknęła, zmarkotniała, usiadła koło mnie z boku, przytuliła się.
       - Ona bała się tylko burzy. Niczego więcej. Pamiętam ją od źrebaka. Potem wyrosła i kładła się na ziemię, żebym mogła wsiąść. Nikt nie miał tak mądrego konia. Opowiedz, jak to było.
       - Poczekaj, przecież ty... ona... To kim jest dla ciebie Tytus?
       - Dopóki mój ojciec żył, był sąsiadem, a potem mieszkałam u niego.
       - Więc to tak... A znasz Sama Górniarza?
       - Właśnie u niego widziałam skórę Łucji. Jego syn mi pokazał. Nie bój się, nie powie. Prędzej odgryzie sobie język.
       - Kto jeszcze ciebie widział?
       - Nikt. Wszyscy pracowali w polu.
       - Więc nie widziałaś Tytusa.
       - Nie, ale zostawiłam mu list.
       - CO??? Przecież za taki list oczy mogą mu wyłupić!
       - Coś ty! Oprócz nas dwojga nikt go nie zrozumie. Tam nie ma liter, tylko rysunki. Chcesz, narysuję ci. Sam zobaczysz.
       Wychodzimy na balkon. Lira rysuje swój rebus: wesoła buzia, słońce, dom z otwartymi drzwiami. Staram się rozszyfrować.
       - Buzia - to ty. Wesoła, czyli u ciebie wszystko w porządku. Otwarte drzwi, to znaczy, że byłaś w domu, a słońce - byłaś w dzień. Prawidłowo?
       - Pół na pół. Przecież to i tak jasne, że byłam w domu i kiedy. Otwarte drzwi oznaczają, że jeszcze przyjdę. A słońce ma dwa promienie dłuższe od pozostałych. To znaczy, że przyjdę za dwa dni, w dzień.
       - Nie przypominam sobie, żebyśmy się co do tego umawiali.
       - Ale ja im już obiecałam. A ty chciałeś mi opowiedzieć o Łucji.
       Chciałem opowiedzieć. Ciekawe sformułowanie. Nie wdając się w szczegóły, opowiadam o spotkaniu z Tytusem. Lira cichutko płacze. Staram się ją pocieszyć.
       - Nie rozumiesz? Przecież ona oddała za mnie życie! Gdyby nie ona, nie zostałby po mnie teraz nawet dym.
      
       - ...Ucz się zawsze rozróżniać przyjaciół i wrogów.
       - Przecież wiem, kim są wrogowie.
       - A kto mi dał łańcuchem po nosie? Wiesz, jak to bolało!
       - Masz rację. Przepraszam.
       - O wrogach musisz wiedzieć więcej niż o sobie samej. Nigdy nie wierz im więcej niż w połowie. Ucz się myśleć jak oni, myśleć za nich. Zanim cokolwiek zrobisz, pomyśl, co oni zrobią w odpowiedzi na twój ruch. Przyjmij warunki ich gry, ale bądź w niej lepsza. Chytrusa przechytrz, wiarołomnego napuść na wiarołomnego, zastaw pułapkę na miłośnika pułapek. Pokonaj przeciwnika jego własną bronią, a będzie się ciebie bać. Da ci to możliwość blefowa- nia w trudnej sytuacji. Najtrudniej ci będzie z ludźmi uczciwymi, a takich i u wrogów będzie sporo. Staraj się przeciągnąć ich na swoją stronę. Nie dawaj się ponieść emocjom, pamiętaj, że masz tylko jedną głowę. I nigdy nie zostawiaj swoich ludzi w biedzie. Niech zginie dwóch ratując jednego, ale za to pozostali pójdą za tobą w ogień. A dla łączności z kapliszami nigdy nie wykorzystuj dwukrotnie tego samego człowieka. I niech kaplisze wiedzą, że ten człowiek jest przypadkowy, wynajęty za pieniądze. Niech myśli, że od ciebie dostał połowę, a drugą dostanie od nich. Jeśli mu nie zapłacą, dołóż mu przy okazji. Będzie miał jeszcze jeden powód do szacunku do ciebie, a nienawiści do nich. Ponadto strzeż się pomieszczeń z jednym wyjściem. Wchodząc do domu, zawsze myśl, gdzie możesz uciec, jeśli tam jest zasadzka. Weszłaś - rozejrzyj się, kogo z obecnych nie znasz, któryś z nich może być szpiegiem kapliszy. A propos, kto cię nauczył tak rzucać nożem?
       - Tata.
       - A czytać?
       - Ty... Tobie mogę powiedzieć?
       - Mnie tak. Ale pamiętaj: ściany też mogą mieć uszy.
       Jak świeżo brzmią w tym świecie nasze wyświechtane prawdy!
       - Tytus też tak mówił. Nic ze mnie nie będzie. Jestem do chrzanu.
       I co, ptaszku? Znalazłeś świeżą prawdę....
       - Wszystko ci wyjdzie. Potrafisz już przyznać się do pomyłek, teraz naucz się ich nie popełniać. I niech Tytus nauczy cię zagadywać ludzi. Bardzo cenna umiejętność. Przydałoby się też nauczyć cię sztuki charakteryzacji: udawania starców, staruszek, chłopców, zmiany głosu, ale ja w tym się nie orientuję.
       - Mówiłeś: "Strzeż się pomieszczeń z jednym wyjściem". A dokąd prowadzi przejście ze składu?
       - Jakie przejście?
       - No, z tego najmniejszego. Gdzie stały dwie szafy.
       Idziemy oglądać przejście. Oczywiście ja się tam nie zmieszczę. A może bokiem? Jedno skrzydło do góry, drugie na dół... Aha, a jak z powrotem? Nie, lepiej nie ryzykować. Próbuję spojrzeć przez drzwi, ale widzę tylko kawałek korytarza.
       - Byłaś tam?
       - Tylko do zakrętu. Dalej za ciemno.
       - Dam radę się tam obrócić?
       - Nie.
       Przygotowujemy ekspedycję naukową. Pochodnia, zapasowa pochodnia, sznurek, topór, nóż. Koniec sznurka przywiązujemy do klamki. Okazuje się, że Lira wie, co to takiego nić Ariadny. Po pół godzinie odkrywa zaskakującą nowość: za sypialnią jest jeszcze jedna sala, a z niej prowadzi kilka przejść, przy czym wszystkie są moich gabarytów. Ogląd tylnej ściany sypialni z pochodnią potwierdza: tylko ślepy mógłby nie zauważyć, że część kamiennej ściany różni się kolorem i fakturą. Wrażenie takie, jakby ktoś zalał przejście kamieniem jak betonem, po czym z lekka wyrównał z mojej strony.
       - Smoczarku, a jeśli ty mocno uderzysz, może to runie?
       - Twoja propozycja ma sens.
       Lecę na dół, pod skałę, wybieram kamyczek ważący około trzech kwintali i wracam.
       - Lira, idź do montażowni. Tu zaraz będzie niebezpiecznie.
       Staję na tylnych łapach, układam kamień jak najwygodniej w pazurach, rozpędzam się i z krzykiem "Buch!" rzucam kamieniem w ścianę. Kamień rozlatuje się w drobny mak. Oglądamy, obmacujemy i obwąchujemy malutką jamkę w ścianie. Lira twierdzi, że wziąłem nie ten kamień. Trzeba było wziąć twardy, a nie zaschnięte g... Podzielam jej zdanie co do istoty problemu, ale zwracam uwagę, że lady nie powinna używać takich terminów. Następny kamień lecimy wybierać razem. Na górę dostarczam najpierw Lirę, potem kamień. Tym razem to półtonowy kawał bazaltu. Na ścianie pojawia się druga jamka, nieco większa od pierwszej.
       Trzeciego kamienia wystarczy na dwa uderzenia. Piąty wypada mi przy nieudanym podejściu do lądowania. Po dziesiątym robimy przerwę na sprzątanie - odgarniamy odłamki pod ściany. Przy dwudziestym tracę rachubę. Lira twierdzi, że dźwięk uderzeń się zmienił. Oczywiście, wcześniej huczało echo, a teraz cała podłoga zasypana gruzem. Po trzech godzinach komunikuję, że górnikom przysługuje skrócony czas pracy i mleko za szkodliwość. Siadam pod ścianą i opowiadam, co to jest szkodliwy przemysł, staż pracy, związki zawodowe, wypłata, dublony i dolary, dirheny i dukaty, piastry i liry.
       - To znaczy, że lira to taka mała złota monetka?
       - Skąd to wzięłaś, że złota?
       - Sam mówiłeś mi wczoraj "nie płacz, moja złota".
       - Jesteś ruda, nie złota. No, niech ci będzie, że złota. Zresztą moneta nazywa się lir, a lira to taki instrument muzyczny.
       - Jak ona wygląda?
       Opisuję w powietrzu dwie faliste linie. Ni to hawajska gitara, ni to kobieca sylwetka.
       - Ty byś tylko kpił! - i dostaję sójkę w bok.
       - Naprawdę tak! - rysuję w kurzu kontury liry - A tu są naciągnięte struny.
       - Naprawdę tak - powtarza mój gest - A nie oszukujesz?
       - Tylko co do wielkości. Jest dwa razy większa.
      
       - Lira, no dajże pospać zmęczonemu pracownikowi!
       Nie pomaga.
       - Ostatni raz uprzedzam: daj mi pospać, albo będzie jak wczoraj.
       - A co było wczoraj?
       - Zapomniałaś? Za godzinę ci przypomnę. Jeśli dasz mi pospać.
       Niemożliwe! Czyżby podziałało?... Słyszę gruchot przewracanego mebla, jakieś szuranie. Otwieram prawe oko. Lira przewróciła stół, załadowała gruzem i wlecze na balkon. Wstaję, przeciągam się i idę na balkon. Na balkonie zimno jak w psiarni. Mięśnie grzbietu bolą. Naciągnąłem drążąc ścianę.
       - Oho, wstałeś, śpiochu! Mów, co było wczoraj?
       - No... wczoraj nie dałaś mi pospać.
       Lira jest zdumiona i obrażona za taki podstęp. Podnoszę dumnie ogon i oddalam się zadowolony.
       - Czarku, musimy wcześniej zjeść śniadanie. Muszę być dziś we wsi.
       Czarek - to ja. Skrót od "Smoczarek" Jemy, odwożę Lirę na umówione miejsce, wracam i kontynuuję tłuczenie ściany. W dwu miejscach zagłębiłem się już na trzydzieści centymetrów. W monolicie pojawiły się pierwsze szczeliny - teraz pójdzie szybciej. Nagle łapię się za głowę - nie zdążę na spotkanie z Lirą.
       Ląduję na polanie. Liry nie widać nigdzie. Moja wina, spóźniłem się prawie o godzinę. Żółte kwiatki, nie znam ich nazwy, już się zamknęły.
       - Czarku, tu jestem.
       Oglądam się. Lira schodzi z drzewa. Znowu coś się stało. Widać to po jej twarzy.
       - Czarku, wczoraj we wsi byli kaplisze. Wielu. Zebrali wszystkich, pojedynczo prowadzili do izby i tam przesłuchiwali. Wszystko, co mówiono o mnie, zapisywali. Zabronili rozmawiać między sobą, każdy, kto się odezwał, dostawał biczem. Cały nasz dom przewrócili do góry nogami, zabrali wszystkie moje ubrania i stare zabawki. Ktoś puścił plotkę, że Łucja zgubiła się i poszłam po nią na zamek. Samowi Górniarzowi zabrali skórę Łucji. Potem poszli na błoto, tam znaleźli czaszkę Łucji i ścięli jakieś drzewo.
       - Zabili kogoś?
       - Nie, tylko bili. A kiedy odjeżdżali, ktoś z lasu obrzucił ich kamieniami. Odpowiedzieli z kuszy, ale nikt nikogo nie trafił.
       - Rozmawiałaś z Tytusem?
       - Nie, u niego zebrało się pół wioski.
       - Łucja naprawdę gubiła się?
       - Coś ty, ona potrafiła znaleźć drogę do domu skądkolwiek. Nigdy jej nawet nie pętaliśmy. W czasie pokosu Tytus ładował siano na wóz, mówił jej "Do domu" i wiozła sama. A w domu ja rozładowywałam.
       Nieoczekiwanie z lasu wychodzi dziwna istota. Głowa szeroka jak u byka, krótkie grube nogi, potężna klatka piersiowa - takich koni jeszcze nie widziałem. Gdyby nie ogon i brak ro- gów, każdy wziąłby go za byka. Idzie po śladach Liry jak pies tropiący. Podnosi głowę, rozgląda się i rusza prosto na mnie. Instynktownie naprężam mięśnie. Lira ogląda się.
       - Byczku, po coś tu przyszedł?
       Rozluźniam się. Usłyszawszy znajomy głos, istota lekkim kłusem podbiega do Liry i wciska nos w jej dłoń. Ten Byczek nie jest taki mały: w kłębie wyższy od Łucji o jakieś piętnaście centymetrów. Ale bardzo nieproporcjonalnie zbudowany. Jak buldog w porównaniu z ow- czarkiem. Dlaczego nikt się mnie nie boi? Dziwne.
       - Byczku, idź do domu - sugeruje cierpliwie Lira.
       Byczek jest gotowy na wszystko, tylko nie na to. Lira wskakuje na niego i lekkim kłusem dwukrotnie mnie okrąża. Niechętnie schodzi.
       - Do domu, Byczku, do domu - obraca konia w potrzebnym kierunku i klepie w zad - Lećmy szybciej, bo nigdy stąd nie odejdzie.
       - I to ma być ten słynny źrebak rycerskiej krwi? - pytam Lirę już w powietrzu.
       - Nie trzeba się z niego śmiać. Może i nie jest piękny, ale mądry i silny jak mamut.
       Omal nie zapominam, że trzeba machać skrzydłami. Ściślej: zapominam, ale w porę sobie przypominam. Tracimy może z piętnaście metrów wysokości.
       - Skąd ty wiesz o mamutach?
       - Tata woził oglądać do Litmoondu.
       - Kukłę?
       - Dlaczego - kukłę? One są żywe. Tylko bardzo dużo jedzą. Chłopi nie wykarmią.
       No i co? Nie ma czemu się dziwić. Myślałby kto: mamut. Tu każdy pies widział żywe mamuty. Podejdzie, popatrzy - o, mamut! Machnie na niego ogonem i idzie dalej. Ludzie jaskiniowi polowali na nich codziennie. A potem wymarły. W świecie, który pamiętam. Od wilgoci. Tundrostep zamienił się w tundrę. Podobno była to wina Golfsztromu: popłynął inaczej. To znaczy, że w tym świecie Golfsztrom płynie jak należy. Ciekawe, dokąd?
      
       - Masz zadanie praktyczne: opowiedz mi, co myślą o tobie kaplisze. I ocenić, czy to dla nas dobrze czy źle.
       - Myślą, że mnie zjadłeś. I Łucję też. Dla mnie to dobrze, a dla ciebie źle. Jeśli smok będzie jadł ludzi, będą na niego polować. A wtedy i ze mną może być źle. Prawidłowo?
       - Zupełnie nieprawidłowo. Myślisz płytko. A Tytus patrzy głęboko. Zgadnij do trzech razy, kto rozpuścił plotkę, że jeździłaś na Łucji na Zamek?
       - Tytus? To niemożliwe! On przecież... Po co miałby to robić? Powiedz mi!
       Obcesowe pytanie.
       - Sama pomyśl: dlaczego ja nikogo nie ruszyłem, a zagryzłem ciebie i Łucję?
       - Dlatego, że chodziłyśmy na Zamek? To znaczy, że pomyślą, że na Zamek nie można chodzić? Ale oni zawsze tak mówili.
       - Zgadza się, mówili. Żeby ktoś przez przypadek w Zamku nie nałapał w Zamku wiedzy. Ale sami w to nigdy nie wierzyli. A teraz nagle pojawił się smok, który nikogo do Zamku nie dopuszcza. Ani ludzi ani zwierząt. A tych, co poszli do Zamku, wyszukuje i zabija. Dziwne, niezrozumiałe, ale ich planów to w żaden sposób nie narusza, a nawet im sprzyja. Niedługo o tym, że jeździłaś na Łucji do zamku czarować, będą mówili w każdym kościele.
       Lira posługując się moją metodą wciąż od nowa przebiera i układa na nowo wszystkie fakty. Ja też. Wygląda na to, że nigdzie nie ma luki. Mocna legenda. Dziwna, straszna, niezrozumiała, ale logicznie niesprzeczna. Brawo Tytus!
       - A po co oni drzewo ścięli?
       - Które? Koło bagna? Bo na nim były ślady moich pazurów. Na objazdową wystawę.
       - No i teraz żaden kaplisz tu nie wlezie, i to tylko z powodu plotki, którą rozpuścił Tytus. Kilka słów, i wszyscy kaplisze zrobią to, czego nam potrzeba. Czyli nawet kapliszami można kierować jak koniem?
       - No, to nie jest takie proste. Tytus dodatkowo pociął skórę Łucji. Ja wtedy na błocie o tym nie pomyślałem. Ale zasadę pojęłaś właściwie.
       Lira jest zdumiona i zachwycona. Tak w skowronkach chodzi do wieczora.
      
       W ścianie pojawia się dziura. Po paru kolejnych lotach z kamieniami w dziurze mieści się moja głowa. Albo Lira. Zapalamy pochodnię i Lira oświetla salę. Pałac! Kamienne ściany pokryte dekoracyjną boazerią, sufit w jasne i ciemne kwadraty. Pewnie lamperia. Mebli nie ma. Oglądam przegrodę. O ile z mojej strony ktoś ją wygładził, tamtej nie obrabiano w ogóle. Po prostu nawalono dużych kamieni i stopiono je do konsystencji gęstej śmietany. Prosto i niezawodnie. U dołu grubość ściany trzy metry, u góry półtora. Dobrze, że nie wiedziałem te- go cztery dni wcześniej. Ale temperatura topienia granitu wynosi około dziewięciuset stopni, a bazaltu jeszcze o trzy czy cztery setki więcej. Po co w zamkniętym pomieszczeniu robić ta- kie piekło? Znacznie prościej byłoby zalać betonem. Albo wstawić żelazne wrota. Widocznie dla mnie prościej, a dla nich wszystko jedno. Przecież to Władcy. A przejście przez składzik w ogóle niezamknięte. Nic nie rozumiem.
       Lira ogląda salę, a ja tymczasem robię jeszcze kilka rejsów po kamienie. W porze obiadowej mogę już wejść do dziury. Utknąłem? Będę przez cały tydzień tkwił tu jak Puchatek w gościnie u Królika - dopóki nie schudnę. Nie, jednak przelazłem. Na ścianie sali, metr od podłogi widzę coś, co może być tylko jednym: wyłącznikiem światła. Naciskam ostrożnie raz. Potem jeszcze kilka razy. Cudów nie ma, światło się nie zapala. Wyjaśniam Lirze, co to takiego i dlaczego jestem taki zawiedziony. Biega dookoła sali i naciska pozostałe wyłączniki. Okazuje się, że taki wyłącznik jest obok każdego przejścia. To logiczne. I żaden nie działa. Też logiczne. W ciągu tysiąca lat baterie się wyczerpały i lampy nie działają. Wynika z tego morał: wychodząc zawsze gaście światło.
       - Czarku, zobacz, co ja znalazłam! Plan zamku!
       I akurat wtedy jej pochodnia gaśnie. Ja coś tam jeszcze rozróżniam, ale Lira nie widzi nic. Zrywam ze ściany arkusz plastiku z planem i prowadzę Lirę do dziury. Tu jest jaśniej, ale czytać się nie da. Lira bierze plan i wybiega na balkon. Przeciskam się przez dziurę, siadam za Lirą i przez jej ramię badam znalezisko. Plan narysowano w projekcji izometrycznej, bardzo poglądowo i zrozumiale. Nie było żadnych granitowych schodów z marmurowymi stopniami. Nie było kamiennych lwów. Był banalny szyb windy towarowej o wymiarach 10 na 25 metrów. Jeśli to była winda dla smoków, to skarłowaciałem. I szyb prowadził nie w dół, tylko w górę. No tak, Władcy przecież zstąpili z nieba, latali na smokach. Oto okrągła sala, moja sypialnia, montażownia, przedpokój. Po tej długiej sali został balkon, a pod nim i nad nim - jeszcze kilka pomieszczeń, połączonych szybem windy, z których nic nie zostało, kiedy góra pękła. Za to pozostała cała część zamku na prawo od okrągłej sali. Pomieszczenia może nie aż imponujące jak długa sala, ale o łącznej powierzchni trzydziestokrotnie przerastającej moje apartamenty. Władcy lubili żyć na szerokiej stopie. Czy zdołam kiedykolwiek rozszyfrować te napisy? Chociaż czemu nie? Oto basen - to każdy głupi zrozumie. No, jedno rozszyfrowałem. Gdybym jeszcze wiedział, jak to u nich brzmiało...
       - Czarku, a co to jest hangar - Lira pokazuje palcem długą salę.
       - Takie wielkie pomieszczenie głównie na duże pojazdy. A skąd ty wzięłaś, że to hangar?
       - Przecież tu jest tak napisane.
       Czegoś tu nie rozumiem, ale czego?
       - Lira, ty umiesz czytać w języku Władców?
       Teraz Lira czegoś nie rozumie.
       - Przecież to po naszemu. O widzisz: hangar. Czarku, czyżbyś ty nie umiał czytać?
       - Myślałem, że umiem. Dobrze czytam w dwóch językach i słabo w trzech innych. Ale takie litery widzę po raz pierwszy.
       Niezrozumienie osiąga apogeum. Lira twierdzi, że litery w całym świecie są jednakowe. Ję- zyki są różne, a litery takie same nawet w Afryce. Co to jest Afryka, Lira nie wie, ale tak mó- wił Tytus. Rysuję na podłodze alfabet grecki, łaciński, cyrylicę. W odpowiedzi Lira rysuje swój. Nie ma z nimi nic wspólnego. Kilka przypadkowych podobieństw w kształcie, ale nawet te oznaczają inne głoski. 32 litery, każda ma też wersję ze znakiem diakrytycznym, zmieniającym wymowę, na przykład "s" na "c". Wnioskuję, że to alfabet Władców. Dobrze, jutro do szkoły, a dzisiaj niech Lira tłumaczy. Wskazuję palcem nazwę sali, a Lira czyta. Nie mamy już centrali energetycznej, hangaru, trzech garaży o różnym przeznaczeniu, dworca transportowego (w centrum skały!), sali napraw i jakichś pomieszczeń, związanych z systemem zabezpieczenia życia. W zasadzie gospodarstwo siłowe i głośna technika. Mamy za to kompleks sportowy, kompleks naukowy, strefę mieszkalną, centralę informacyjną (?), centrum analityczne (?), składy, bazę inżynieryjną (?) i małą centralę energetyczną.
       Powstaje pytanie: a gdzie mieszkały smoki?
       Ogarnia mnie gorączkowe podniecenie. Lecę na dół po kolejny kamień, obtłukuję ostre krawędzie dziury, znów lecę, tym razem po pochodnie. Lira już gotowa. Pochodni na długo nie wystarczy. Kierując się planem idziemy do składów. Ogromne ciemne pomieszczenia, wielopoziomowe stelaże w połowie wypełnione nieznanymi przedmiotami. Baza inżynieryjna. Obrabiarki, stanowiska doświadczalne, suwnice bramowe, pulpity sterownicze, ekrany komputerów. Biorę sobie łom - stalowy drąg o długości trzech metrów i średnicy piętnastu centymetrów. Teraz - mała centrala energetyczna. Sala z pulpitami.
       - Czarku, ktoś tu mieszka.
       - Nikt tu nie mieszka i nigdy nie mieszkał. Stąd kierowano elektrownią.
       - Popatrz, tu nie ma kurzu.
       Rzeczywiście nie ma. W korytarzu jest, wszędzie jest, a tu nie ma.
       - Pewnie drzwi były zamknięte hermetycznie.
       Badam pulpit sterowniczy. Właściwie nie ma co badać. Około dwudziestu przełączników i pięć monitorów komputerowych z klawiaturami. Ciekawe: na podłodze nie ma, a na ekranach jest. Na chybił trafił naciskam kilka klawiszy. Większość zapada się, jeden się łamie. Poza tym żadnej reakcji.
       - A-a-a!!! Tam!!! - krzyk uderzył po uszach, odbijając się echem od ścian pomieszczenia. Z zaskoczenia aż podskakuję, łuski na grzbiecie stają mi dęba. Lira, blada jak śmierć, wskazuje na ścianę. Część ściany skrzypiąc odjeżdża w bok, otwierając przejście. Potem w mechanizmie coś się zacina, drzwi przekrzywiają się i z gruchotem padają na podłogę. Podnoszę do ciosu drąg. Za drzwiami błyszczy obiektywami mały beczkowaty cyber.
       - Lira, nie ruszaj się, to cyber.
       Cyber pochylił głowę, zeskanował leżące drzwi, objechał je i skierował się w stronę Liry. Poprawiam chwyt na łomie i przesuwam się w prawo, żeby wygodniej było bić. Cyber zatrzymuje się dwa metry od Liry i coś wychrypiał. Zamilkł, znów zachrypiał. Lira zamarła w niewygodnej pozie, wokół niej rozlewa się śmierdząca kałuża. Długie sekundy mijają w całkowitej ciszy, przerywanej tylko skwierczeniem pochodni. Wreszcie cyber obraca się i jedzie do pulpitu. Na wszelki wypadek odchodzę dalej. Oglądam podłogę. Tam, gdzie ja stałem, sucho. Cyber wyjął z korpusu manipulatory i zajął się klawiaturą, którą uszkodziłem.
       - Lira, chodźmy stąd. To cyber-remontowiec.
       Zabrzmiało niepewnie. Jak między dziećmi: "Nie bój się, to gęś. Ja też się jej boję".
      
       - Czarku, ale to znaczy, że on jest żywy.
       - Nie. Władcy go wyprodukowali.
       - Więc dlaczego zachowuje się jak żywy?
       - Bo Władcy tak mu kazali. Ma naprawiać to, co się zepsuło. Zepsułem klawiaturę, więc przyjechał ją naprawić.
       - A dlaczego przyczepił się do mnie?
       - Czekał, co jeszcze każesz mu zrobić.
       - O właśnie! Mówisz, że on jest jak fura. Fura nie czeka na rozkazy. Zegar też nie czeka. Chodzi albo nie bez względu na to, czy mu się coś rozkaże.
       Ale zadanie! Wyjaśnić średniowiecznej dziewczynce teorię programowania, mechanikę, elektrodynamikę, optykę i diabli wiedzą, co jeszcze - tylko po to, żeby przekonać ją, że cyber nie żyje! Że nie jest niebezpieczny, przekonałem ją łatwo. Wóz może przygnieść nogę, ale nikt nie uważa go za niebezpieczny. Tematu uzbrojonych robotów-strażników postanowiłem na razie nie poruszać. Do diabła! To baba, a wszystkie baby mają mózgi skierowane nie w tą stronę. Na tym się oprę.
       - Jeśli krzykniesz na zegar, on się przestraszy?
       - Nie.
       - Kiedy go zobaczyłaś, przestraszyłaś się?
       - Sam wiesz, nie musisz mi przypominać.
       - Więc jak, przestraszyłaś się czy nie?
       - Śmiertelnie.
       - Ja też się przestraszyłem. A cyber się przestraszył?
       - N-nie.
       Podziałało! Coś podobnego, a już sądziłem, że nauczyłem ją myśleć logicznie. Cały mój wykład okazał się psa wart, a kiedy doszło do emocji, podziałało. O tempora, o mores! Słusznie mówią, że chłopy myślą głową, a baby sercem. Obojętnie, ludzie czy smoki.
       Biorę na ramię łom i idę kończyć drążenie przejścia. Ze smutkiem zauważam, że moje apartamenty w ciągu czterech dni zamieniły się w chlew. Wszędzie kurz, pod nogami piasek i gruz, w sypialni tony kamieni. Za to łom - coś wspaniałego! Waży ze trzysta kilogramów, za każdym uderzeniem odbijam kawałek. Takim całą robotę wykonałbym w jeden dzień.
      
       - No i co z tego, że "słońce już wstało"? Tam jeszcze zimno...
       - Czarku, wstawaj, mamy wiele pracy. Musisz się nauczyć naszego alfabetu. Powiedz mi, czy wszystkie smoki są takimi śpiochami, czy tylko ty?
       Ona jest naprawdę niespożyta! Przeciągam się i idę na balkon. Podchodzę do krawędzi, odbijam się i lecę w dół. Po sekundzie z klaśnięciem otwieram skrzydła, z lotu nurkowego wychodzę w ostatniej chwili, trzy metry nad ziemią. Rzeczkę przecinam lotem koszącym, ostro hamuję nad jeziorem, składam skrzydła i z pięciu metrów spadam z pluskiem do wody. Zimno-o-o! Wynurzam się jak pingwin i wylatuję z wody. Szybki wzlot na tysiąc metrów - i koniec porannej rozgrzewki. Wali ze mnie para, dyszę jak pies, język wywalam na całą długość, można go okręcić ze dwa razy wokół szyi jak szalik. Szerokimi kręgami szybuję w dół. Po śniadaniu Lira nauczy mnie tutejszego alfabetu, potem mamy w planie drugą wyprawę naukową do centrali energetycznej i składów. Dobrze byłoby znaleźć latarki i wózek ciężarowy. I szczotkę. Mam też rozległe plany co do cyberów i centrali. Gdybym tylko wiedział, któremu wiekowi mojej Ziemi odpowiadają te cybery. To znaczy, na co im wystarczy intelektu.
      
       W pomieszczeniu centrali płonie światło. Dwa cybery wstawiają wywalone wczoraj drzwi, trzeci naprawia czwartego. Dwie klawiatury na pulpicie lśnią czystością, trzy leżą na podłodze rozkręcone do śrubek. Ekranów po staremu nie widać pod warstwą kurzu. Lira, cała spięta, podchodzi do jednego z cyberów i głaszcze go po głowie. Cyber odwraca się i chrypi:
       - Oczekuję rozkazów.
       Lira odskakuje na metr i odwraca się do mnie:
       - Czarku, co mam mu odpowiedzieć?
       - Powiedz mu, żeby sprawdził system akustyczny. U siebie i wszystkich pozostałych.
       - Sprawdź system akustyczny u siebie i wszystkich pozostałych.
       - Zrozumiałem, wypełniam - odpowiada cyber.
       - Czarku, a co to takiego system akustyczny?
       - Aparat mowy i uszy.
       Cyber zaczyna sprawdzać swój system. Świst, pisk, buczenie, cały koci koncert. Ale to jeszcze nic. Głupi mechanizm zadecydował, że syrena awaryjna też należy do systemu akustycznego. Lira przyciska się do mnie i owija głowę błonką skrzydła. Kładę się na brzuchu, zatykam uszy łapami. Uff, koniec! Otwieram oczy. Cyber stoi przed Lirą.
       - Czego chcesz?
       - Komunikuję. Sprawdzian zakończony. System normalnie funkcjonuje na pierwszym i trzecim agregacie. Na drugim i czwartym oraz na pulpicie możliwe jest tylko przyjmowanie komend słownych. System awaryjnego ostrzegania pracuje na wszystkich agregatach i na pulpicie.
       Lira słucha tych bredni i wytrzeszcza oczy. Czas wziąć przywództwo w swoje łapy.
       - Wyremontuj system akustyczny wszystkich agregatów. Zakomunikuj o wykonaniu.
       Cyber odwraca się do mnie, po czym objeżdża mnie dookoła, kręcąc głową i znowu zastyga przed Lirą. Dziwne.
       - Zakomunikuj, jak zrozumiałeś rozkaz.
       - Nie mogę zidentyfikować autora rozkazu. Nie mogę przystąpić do wykonania.
       Ach, ty skrzynko ze śrubami! Zaraz u mnie poskaczesz!
       - Obróć głowę o 90? w prawo. Zakomunikuj, co widzisz.
       - Widzę obiekt pochodzenia biologicznego o masie rzędu pięciu ton.
       - Zuch. Ten obiekt nazywa się smok. Rozkaz pochodzi od niego.
       - Nie mogę przystąpić do wykonania. Rozkaz musi pochodzić od człowieka.
       - Zapamiętaj: smok to odmiana człowieka, przystosowana do agresywnego środowiska. Wykonaj rozkaz.
       - Nie mogę przystąpić do wykonania. Rozkaz musi pochodzić od człowieka.
       Lira zrozumiała już, o co chodzi i zaczyna się śmiać. Mnie nie jest do śmiechu. Jasne, że to są cybery remontowe najniższej klasy. Jasne, że poza Zamkiem będzie z nich mało pożytku. Jeśli nie zmuszę ich do posłuszeństwa, tu także. Najprościej byłoby przekazać rozkaz przez Lirę, ale duma nie pozwala. Cały kwadrans eksperymentuję. Zza drzwi: "Cyber, słuchaj rozkazu człowieka". W obcym imieniu: "Cyber, przekazuję ci rozkaz człowieka". Głosem Liry zza jej pleców - nic nie pomaga. Słyszą, odpowiadają, ale nic nie robią. Lira, krztusząc się ze śmiechu, chodzi za mną jak cień i daje rady. Wreszcie poddaję się.
       - Lira, powiedz im, żeby mnie słuchali.
       Nadeszła jej chwila triumfu. Pokazuje mi język i staje na fotelu w dostojnej pozie.
       - Cybery, patrzcie mi w oczy. Ja, lady Terrible, każę wam słuchać pana Smoka bez słowa sprzeciwu, zawsze i we wszystkim. Powiedziałam.
       Biję jej brawo. Poruszenie wśród cyberów. Trzech kręci głowami, czwarty kieruje się do mnie.
       - Nie mogę wypełnić rozkazu. Brak łączności z bazą inżynieryjną i dyspozytornią składu.
       Z trudem przypominam sobie, o co chodziło. Dobrze, to może poczekać.
       - Słuchaj mojego rozkazu. Zapamiętaj mój wygląd. Przekaż go pozostałym cyberom razem z rozkazem człowieka.
       Pozuję przed obiektywami: en face, profil, widok grzbietu, to samo z rozpostartymi skrzydłami. Cyber objeżdża po kolei swoich przyjaciół, wsuwa jakąś wtyczkę w gniazdka na brzuszkach, komunikuje o wypełnieniu.
       - Jaką masz ostatnią informację z bazy inżynieryjnej?
       Podjeżdża do pulpitu, wtyka swoją wtyczkę i komunikuje:
       - Baza inżynieryjna całkowicie wstrzymała pracę. Ostatni komunikat pochodzi sprzed 584 lat. Mówi o krytycznym spadku energii w sieci elektrycznej.
       Pozostałe cybery skończyły naprawę drzwi i ustawiły się pod ścianą. Lira siedzi w fotelu dyspozytora, drży z podniecona, ale nie podskakuje. Słucha, ale się nie miesza.
       - Słuchaj mojego rozkazu. Przeprowadzić pełny przegląd i remont całego wyposażenia małej centrali energetycznej. Po przeglądzie uruchomić ją ponownie. Ile to zajmie czasu?
       - Przegląd wyposażenia z równoczesnym uruchomieniem zajmie czterem agregatom osiem dób.
       - Czy na bazie inżynieryjnej są cybery remontowe?
       - Są dwadzieścia cztery cybery remontowe.
       - Wyremontować je w pierwszej kolejności i dostarczyć tutaj. Mają się przyłączyć do remontu i ponownego uruchomienia małej centrali energetycznej. Po zakończeniu prac przystąpić do pełnego przeglądu i ponownego uruchomienia bazy inżynieryjnej, składów i strefy mieszkalnej. Zaczynaj.
       - Zadanie zrozumiałem, wykonanie niemożliwe. W akumulatorach małej centrali energetycznej jest za mało energii.
       Ale wstyd! Chciałeś się rozwinąć, kolego ptaków? Pierwszy raz poczułeś się w swoim żywiole - a mogłeś już przywyknąć, że cudów nie ma. Cholera, dlaczego wszystko jest takie złe? Podroczyli się z dzieckiem: pokazali cukierek - i zaraz zabrali. Idę do kąta, kładę się na podłodze, nakrywam głowę skrzydłem. Nie ma tu miejscowych elektrowni. Jest górska rzeczka. Strumyk. E=M*G*h. M jest malutkie, więc h musi być duże. Trzeba albo zbudować wysoką tamę, albo rzeczkę skierować w rurę. Rury nie ma, na tamę energii nie wystarczy. Wariant odpada. Wiatrak! Łatwo zbudować, wiatr w górach jest praktycznie zawsze. Najpierw zbudujemy jeden malutki, potem - według potrzeby. Prościutko i z gustem! Kto powiedział, że łatwo dziecku zabrać cukierek?
       - Cyber, słuchaj mojego rozkazu. Wiesz, co to jest elektrownia wiatrowa?
       - Tak.
       - Czy na składzie i w bazie inżynieryjnej są detale, potrzebne do zbudowania wiatraka?
       Zamyślił się. Konsultuje się z pulpitem.
       - W katalogach składu figuruje niezbędne wyposażenie, ale informacja jest bardzo stara. Brak łączności ze składem.
       - Weźmiesz ze składu niezbędne wyposażenie, dostarczysz je na skałę nad okrągłą salą, zbudujesz wiatrak, podłączysz do ładowania akumulatory małej centrali energetycznej. Na skałę będziesz wchodził z hangaru. Tam, jest teraz wyjście. Weź wszystko niezbędne do pracy na stromych kamiennych ścianach. Zrozumiałeś zadanie?
       - Zadanie zrozumiałem, wykonać nie mogę. Cyberom zakazano opuszczać zamknięte pomieszczenia.
       Kolejny sęk. Ależ z ciebie uparciuch, skrzynko ze śrubami!
       - Zmieniam sformułowanie. Cyberom zabrania się oddalać od centrali energetycznej na więcej niż dziesięć kilometrów.
       - Zrozumiałem zadanie. Wykonuję.
       - Stój, ile czasu zajmie wypełnienie zadania?
       - Siłami czterech agregatów - od 4 do 18 dni.
       - Weź drugiego cybera, pozostałe niech zajmują się sprawdzaniem i ponownym uruchamia- niem małej centrali energetycznej zgodnie z planem początkowym. Połowę wyremontowanych cyberów niech ci posyłają do pomocy przy budowie wiatraka. Lady Terrible będzie mnie co osiem godzin informowała o stanie prac.
       Uff! No i co, czyż nie jestem zuchem? Ale chyba zapomniałem o coś zapytać. Nie szkodzi, potem sobie przypomnę. Cybery skupiły się przy pulpicie, przyjacielsko wtykają w niego swoje gniazdka. Potem gęsiego wyjeżdżają na korytarz. Zostaję sam z Lirą.
       - Zrozumiałaś, co się działo?
       - Aha! Aleś ty ich! Tak się upierały, a jakie potulne się zrobiły, na tylnych łapkach biegają.
       - Jeśli zdołamy ożywić bazę Władców, będziemy mogli dokończyć ich dzieło. Ściślej: dokończą je twoje wnuki. Zorganizujemy nasze szkoły, akademie, uniwersytety. Akademia lady Terrible! Jak ci się to podoba? Gaudeamus igitur...
       - Czarku, to na pewno nie jest złe, ale ja boję się brać za taką sprawę na całe życie. Boję się i nie chcę. Chcę otrzymać z powrotem swoją ziemię i ją uprawiać. Żeby mnie tam znali, kochali i wszystkim było dobrze. A kiedy mówisz o wszystkich ludziach na raz, ja ciebie nie rozumiem. Przecież ludzie są różni: jednemu trzeba tego, drugiemu tamtego. Ale i tak będę ci pomagała. Nie obrażaj się, dobrze?
       No i masz!
      
       Dwa naprawcze cybery taszczą przez przedpokój ciężką skrzynkę. Idę za nimi. Zaraz zetkną się z niestandardową sytuacją. Zobaczę, ile mają oleju w głowach. Wyszły na balkon, znalazły przepaść. Przejechały po krawędzi tam i z powrotem, pokręciły głowami. Sięgnęły do skrzynki. Mocują sobie na brzuszkach gąsienice z przyssawkami. Nie wygląda to zbyt pewnie, trzeba sprawdzić.
       - Stójcie. Pokażcie jak potraficie łazić po tej oto ścianie.
       Tak jest. Jeden spadł z wysokości półtora metra. Drugi jednak dotarł do sufitu i tam wisi. Wyjaśniam podstawy zabezpieczenia alpinistycznego. Cybery wyjmują ze swojej skrzynki liny, pistolety spawalnicze, jakieś żelastwo. Przeganiam ich po ścianie w górę i w dół z dziesięć razy. Ściana staje się podobna do jeża - cała w haczykach. Haczyki wtopione w kamień, nie do wyciągnięcia. Szatnia. Wreszcie wyprawiam drużynę na szturm wierzchołka.
       Czas na obiad i kształcenie Liry. Uczę ją przemieszczać się bezdźwięcznie i niedostrzegalnie. Bezdźwięcznie jej wychodzi, a niedostrzegalnie - nie bardzo. Cały czas zapomina o swoim cieniu i o odbiciach w lustrzanych powierzchniach. Potem lekcja myślenia logicznego. Zadanie dość proste: przypomnieć sobie wszystko nowe, co widziała tego dnia i, nie spiesząc się, podzielić na zrozumiałe i niezrozumiałe oraz spróbować zorientować się w niezrozumiałym. Wszystko na głos - jak inaczej mógłbym to kontrolować? Zresztą to naprawdę ciekawe.
      
      
      
      
      Szczur w labiryncie
      
      
      
       - Czarku, a jak tam ciebie nazwał cyber?
       - Obiekt biologiczny.
       - Właśnie. Co to takiego?
       - Biologiczny - to znaczy żywy. Obiekt - nie obiekty, tylko obiekt w jednym kawałku, bez konkretnej nazwy. Żywa jednostka. Tak chyba będzie najściślej: żywa jednostka. Słuchaj, Lira, wychodzi na to, że cybery nie wiedzą, co to jest smok. I na planie nigdzie nie ma pomieszczeń dla smoków. Rozumiesz, cybery Władców nigdy nie widziały smoków!
       - I co z tego?
       - Kim w takim razie jestem? Jeśli nie smokiem Władców, to kim? I co ja tu robię? I to przejście... Przecież nie zamknęli go przed tobą. Rozumiesz? Dla ciebie zostawili przejście. Gdybyśmy wiedzieli o cyberach, mogłabyś im rozkazać, żeby zburzyły ścianę, poradziłyby sobie z tym w godzinę. Przejście zamknęli dla mnie. Gdyby nie ty, za sto lat nie domyślił-bym się, żeby kruszyć ścianę. Zostawili mi trzy pokoje, żebym miał się gdzie schować przed deszczem, a dalej - a kysz!
       - Nic nie rozumiem. Kto zostawił, kiedy zostawił, dla kogo zostawił? Myślałam, że ty wszystko wiesz i opowiesz, kiedy będzie trzeba.
       Chyba czas się otworzyć. W przeciwnym razie będę musiał dalej kręcić i udawać.
       - Właściwie nie mam o czym opowiadać. Pamiętam tylko ostatni rok. Widzisz ten potoczek płynący obok skały? Rok temu tam się ocknąłem. Leżę, nie mogę się poruszyć, jedna wielka gruda bólu. Z trudem mogę oddychać, połamane żebra, zęby wybite, nie czuję łap i skrzydeł. Wtedy jeszcze nawet w ogóle nie wiedziałem, że mam skrzydła, wyobrażasz sobie! I leżę nosem w strumieniu, a nie mogę się napić. Leżałem tak trzy dni. Może i więcej, często traciłem przytomność, ale trzy na pewno. A na czwarty dzień spadł deszcz. Strumyk wezbrał, najpierw napiłem się za te trzy dni, a potem omal się w nim nie utopiłem. Nie mogłem wyjąć głowy z wody. Zacząłem jednak szybko zdrowieć. Po tygodniu już kuśtykałem po polanie, gryzłem świerki. Potem zacząłem odzyskiwać pamięć. Ale jakoś dziwnie. Dotąd nie mogę przypomnieć sobie, jak się nazywam. A wszystko, co pamiętam, odnosi się jakby nie do tego świata, a do innego. Bardzo podobnego do tego, ale jednak innego. W tamtym świecie nie by- ło Przyjścia i mamuty dawno wymarły. Za to ludzie wiedzieli mniej więcej tyle, co tutejsi Władcy. Wiesz, to zadziwiające, ale kiedy nastawiałem cyberom mózgi, miałem wrażenie, że zajmowałem się tym całe życie. No, nie tym konkretnie, a w ogóle cyberami. Ale, i tego już całkowicie nie rozumiem, w tamtym świecie też smoków nie było. Tylko w bajkach.
       Lira milczy, patrzy na ognisko, przetrawia moją historię.
       - Biedaczek. Musisz znaleźć sobie smoczycę. Nie możesz być sam.
       Zgadza się: wszystkie kobiety mają mózgi zakręcone nie w tym kierunku.
      
       - Czarku, był u mnie twój uparciuch. Skarżył się, że czegoś mu do remontu brakuje. Kazałam mu wziąć ze składu. I wszystko zapisywać: kto, kiedy, ile czego brał.
       - Przecież pozwoliłem mu brać ze składu.
       - Nie, ty pozwoliłeś dla wiatraka, a to dla remontu. Ja to zrozumiałam tak, że im zaginął kierownik składu, a bez niego nic brać nie można, dopóki nie pozwolimy.
       - Zuch! Wszystko prawidłowo.
       Czuję, że opuściłem bardzo ciekawą rozmowę. Może cyber ją zapisał? Zapytam później, gdy będę sam, bez Liry.
       Dwa cybery toczą koło nas zwój kabla. Jeden ma na szyi zieloną kokardkę.
       - Stójcie. Nowy, do mnie! - komenderuje Lira.
       Cyber podchodzi, otrzymuje różową kokardkę i rozkaz kontynuacji pracy.
      
       - A jaką kokardkę ma mój uparciuch?
       - Błękitną.
       - A co zrobisz, gdy kokardki ci się skończą?
       - Nie skończą się. Kazałam je przynieść ze składu. Wystarczy dla wszystkich.
       Jeden problem z głowy. Lira nie ma robotofobii. Nie boi się cyberów i nie krępuje się nimi komenderować. Lecimy na inspekcję budowy. Krzątanina jak na każdej budowie świata. Ale praca wre. Przy na wpół zbudowanej wieżyczce kręci się już sześć cyberów. Wzywam jednego na bok i wypytuję. Wiatrak będzie gotowy jutro w porze obiadowej. Znakomicie.
      
       Ktoś ciągnie mnie za ogon.
       - Lira, daj pospać tytanowi myśli.
       - Lady Terrible kazała przekazać, że wiatrak spadł w przepaść - skrzypiącemu głosowi towarzyszy rytmiczne targanie za ogon.
       - Ach, ty skrzynko ze śrubami. Kazała - skąd wziąłeś ten żargon? Trzeba mówić... CO???
       Pędzę korytarzem, przewracam jakąś beczkę, startuję pionowo z balkonu. Wieżyczka wiatraka stoi jak stała. Cybery umocowują łopatki. Pracownicza idylla. Ja ci pokażę, Lira!
       Spotykam ją na balkonie, zmieszaną.
       - Czarku, wybacz, to był głupi żart. Ciebie tak trudno obudzić. Już nie będę.
       Gdzieś już to słyszałem.
       - Czarku, a dlaczego nazywasz go "skrzynką ze śrubami"? Co to jest śrub?
       - Śruba, a nie śrub. Odmiana gwoździa - znajduję w warsztacie w montażowni i pokazuję .
       - Rozumiem. A kiedy my tu zrobimy porządek?
       - Propozycja naprawdę na czasie.
       Łapię przemykającego obok cybera, wyjaśniam zadanie. Cyber ogląda sterty gruzu i nieoczekiwanie ucieka. Odprowadzam go zdziwionym spojrzeniem.
       - Czarku, gdzie on poszedł?
       - Nie wiem. Pewnie po miotłę. Jak znam się na sprzątaniu, zaraz będzie tu pełno kurzu.
       - Lecimy do wioski!
      
       Na polanę wychodzi cała delegacja. Prowadzi oczywiście Lira. Za nią wysoki i chudy młodzieniec. Dalej Tytus Gaduła. Zamyka procesję - pomyśleć tylko! - Byczek. Lira przedstawia mi Sama-Juniora. Siadamy w kółko i zaczynamy rozmowę. Widać, że chłopak chciałby znaleźć się jak najdalej stąd. Widząc to, Lira obejmuje moją przednią łapę i próbuje wyciągnąć pazury na zewnątrz. Udaję, że to zrobiła. Chłopak przełyka nerwowo ślinę. Słucham wioskowych nowości: ktoś gdzieś buduje nowy dom, ile kosztuje ziarno w Litmoondzie, o czym mówi się w kuchni sir Bloodwilla. Proponuję Tytusowi przeprowadzkę do zamku. Waha się.
       - Nie, jeszcze za wcześnie. Czasy niespokojne, dodatkowa para oczu w wiosce nie zaszkodzi. No i gospodarstwo. W zimie będzie spokój, powiem, że jadę w gości do rodziny. Znajdzie się w Zamku zagroda dla Byczka?
       Lira patrzy z nadzieją na mnie.
       - Znajdzie się. Dobrze, że o tym wspomnieliście. Lira, weź dwa cybery, nakosicie siana.
       Czuję, że Tytus ma do mnie całą masę pytań, ale o charakterze poufnym. Proponuję przelot do Zamku i z powrotem. Ku mojemu zdumieniu Tytus odmawia, ale Sam jest gotów lecieć choćby na koniec świata. Może być, niech na razie Lira porozmawia z Tytusem. Nabieram wysokości i z maksymalną szybkością lecę na Zamek. Ląduję na skraju skały obok dźwigu cyberów. Wiatrak praktycznie gotowy. Młodzik zeskakuje ze mnie, odbiega o dziesięć metrów i wywala na kamienie swoje śniadanie. O Boże, wyhuśtało go. Ale wytrzymał - zuch! Chwalę go za to. Odwraca do mnie twarz zielonkawego koloru i prosi, żebym Lirze nic nie mówił. Odpowiadam:
       - Nie wypada kobiet dopuszczać do męskich tajemnic. Ale i ty uważaj. Jeśli ktokolwiek do-wie się, że Lira żyje, ona może "przypadkiem" dostać strzałę z kuszy.
       - Nie jestem dzieckiem. Tylko Byczek po jej wizytach dwa dni jest do niczego. Dziś też ją wyczuł, wyrwał się i przybiegł. A to są te gnomy, o których mówiła Lira?
       - Tak, to one, tak zwane cybery. O nich też nikomu ani słowa. Kiedy przylecimy, odprowadzisz gdzieś Lirę, muszę porozmawiać z Tytusem sam na sam. Gotów lecieć z powrotem?
       - Chyba tak.
      
       Ledwie dotknęliśmy ziemi, Lira wzięła Sama Juniora pod rękę i poszli w las. Chłopak pytająco spojrzał na mnie, kiwnąłem głową. Za nimi, jak uwiązany, potruchtał Byczek.
       - Widzę, że nasze życzenia są zgodne - zwracam się do Tytusa.
       - Istotnie. Dziewczynka się zmieniła. Minęły trzy tygodnie, a jak wydoroślała! Panie Smoku, czy Lira mówiła prawdę, że między wami nie ma tajemnic?
       - Tak, to prawda - odpowiadam po krótkim wahaniu.
       - Cóż, ja też nie będę miał przed panem tajemnic. Nie chciałem przy niej mówić. We wsi pojawił się nowy, zupełnie obcy człowiek. Wynajął się do pracy jako robotnik.
       - Co, nie wie, z którego końca trzyma się grabie?
       - Nie, z tym u niego wszystko w porządku. Tylko jakiś taki zbyt staranny. I sam milczek, ale lubi przy studni słuchać babskich plotek. Trudno to wyjaśnić, ale ja intuicyjnie czuję w nim szpiega. Akurat my dwaj jesteśmy tu najbardziej egzotyczni. Jeśli on nie po moją duszę, to na pewno po pańską, panie Smoku.
       - Czyli kaplisze się ruszyli. A może trochę spenetrujemy tego obcego? Na początek niech dzieciarnia za nim pobiega, podrażni szpiegiem kapliszy. Zobaczymy, jak na to zareaguje.
       - Do skutecznej plotki potrzebny jest pretekst. Inaczej nie pójdzie po językach.
       - Mam uczyć mistrza? Na przykład niektórzy ludzie mówią przez sen. Któreś z dzieci mogłoby coś podsłuchać.
       - Chytre. Da się zrobić. Tylko co nam to da?
       - Jeśli zakomunikuje, że go wykryto, ja bym na miejscu kapliszy posłał nowego. Jeden będzie zbierał na siebie wszystkie ciosy, a drugi w jego cieniu robił swoje. A jeśli nie zakomunikuje, też dobrze. Znany wróg to jakby połowa wroga.
       Tytus nagle pochmurnieje.
       - Panie Smoku, to jakby pan przeczytał myśli kapliszy. A może Lira opowiadała?
       - O Tytusie Czytelniku Lira nic nie opowiadała. Zakazany temat. Obca tajemnica.
       - Między przyjaciółmi nie ma tajemnic. Mamy czas, jeśli chcesz, mogę opowiedzieć.
       - Proszę bardzo.
       Przez jakiś czas Tytus rozmyśla.
       - Zaczęło się to dawno, około dwudziestu lat temu. Kilku mądrych ludzi i setka młodych, gorącokrwistych młokosów postanowiło trochę odepchnąć kapliszy od koryta władzy. Pomyślane było dobrze. W środku ich biurokratycznej machiny zorganizować równoległą strukturę władzy i stopniowo ją wzmacniać. Potem przejść na model rządów Imperium Rzymskiego. Senat, trybuni ludowi, partie niebieskich i zielonych, oblewające się wzajemnie błotem w imię triumfu sprawiedliwości. Przez kilka lat wszystko szło zgodnie z planem. Nasi ludzie za- jęli dziesiątki kluczowych stanowisk. Wpadliśmy na parze szpiegów. Jeden zachowywał się tak krzykliwie, że nietrudno było się domyśleć, kim jest. Drugi... Drugi był mądry. W ciągu dwu tygodni pokłócił się ze wszystkimi. Zachowywał się tak wyzywająco, że nikt go nie brał poważnie i nie sprawdził. Zresztą nikt nie myślał o włączaniu go do organizacji. Potem kogoś uratował, później ktoś jego uratował. Zawiązały się nici przyjaźni. No i w pewną piękną księżycową noc w dziesięciu domach wyłamano drzwi z zawiasów. Sprowokowani chwyciliśmy za broń. To był błąd, straszny, głupi błąd. Trzeba było zniknąć, rozpuścić się. Przecież nie zdążyliśmy zrobić nic sprzecznego z prawem i kaplisze nie mogliby nas o nic poważnego oskarżyć - Tytus pokręcił głową - Krótko mówiąc, zaledwie kilku udało się ukryć. Resztę rozwieszono na krzyżach wokół Rzymu. I lud nazwał nas Rzymianami albo senatorami.
       - To dlatego tak się przestraszyłeś, kiedy nazwałem cię senatorem?
       - Dlatego. Są legendy ludowe o spojrzeniu smoka. A może to nie legendy?
       - Legendy. Ale wygodny fotel w zamku, który czuje kłamstwa, to już nie jest legenda. To się nazywa detektor kłamstw. Kiedy przyjdziesz w gości, jeśli zechcesz, odkurzę, usiądziesz i będziesz mógł się przekonać.
       - W takim razie uspokój staruszka, skąd ci to słowo przyszło do głowy?
       - Był taki rzymski senator imieniem Tytus. Mądry, spostrzegawczy i łysy. Ktoś mi go przypomniał.
       - Więc to tak! Przezwali mnie Gadułą, dwadzieścia lat uczyłem się udawać półgłupka, no i masz! Pierwszy napotkany smok w dwie minuty rozgryzł. Ech, starość nie radość!
       Rysuję na ziemi obrazek: góra, w górze otwarte drzwi. Nad górą słońce i księżyc. Tytus og-ląda z zainteresowaniem.
       - Lira cię nauczyła? Zapraszasz w gości. W dzień i w nocy, prawidłowo?
       - Prawidłowo - ścieram rysunek - Na kim jeszcze, oprócz Sama, można w waszej wiosce polegać? Kto rzucał kamieniami w kapliszy?
       - Właśnie Sam. A na kim polegać - trudno powiedzieć. Na pewno na kowalu i jego synu. Lira przewodziła całej młodzieży, ale u nich co w głowie, to i na języku. Nie te nawyki.
       - Zapoznaj mnie kiedyś z kowalem.
       - Da się zrobić. Pora podkuwać Byczka, jutro pójdę. Nie wiem, czy zdołają go podkuć, ale porozmawiamy.
       - Kończą mu się podkowy czy co?
       - Byczek Lirze pozwala na wszystko, mnie jeszcze jako tako słucha, a poza nami nikogo do siebie nie dopuszcza.
       - A to może się przydać. Tylko trzeba, żeby o tym wszyscy wiedzieli. Cała okolica, aż do samego Litmoondu. Może zorganizować rodeo? Przy okazji dowiemy się, kto jest ile wart. I trzeba nauczyć Byczka słuchać Sama.
       Wyjaśniam, co to jest rodeo. Zasady alibi Tytusowi nie trzeba wyjaśniać. Tytus woła Sama i z krzaków wychodzi cała kompania. Wszyscy, nawet Byczek, mają wargi w borówkach. Lira odciąga Byczkowi dolną wargę i wsypuje tam garść borówek. Koń flegmatycznie zjada.
      
       Podlatując, widzimy, że łopatki wiatraka się kręcą. Na balkonie wita nas cyber z niebieską kokardką:
       - Komunikuję: wiatrak jest podłączony do sieci energetycznej.
       - Zuch. Ile cyberów ma zabezpieczone zasilanie?
       - Od 30 do 90 % działającego parku, w zależności od siły wiatru.
       - Przystępujcie do montażu drugiego wiatraka.
       - Zrozumiałem zadanie, wykonać nie mogę. Za mało energii.
       - COOO!!!? Ile zostało?
       - 20 % ilości, która była w chwili otrzymania pierwszego rozkazu.
       - Natychmiast wstrzymać wszystkie prace uruchamiające. Przejść na reżim ekonomiczny. Optymalizować wszystkie przemieszczenia według parametrów "czas - oszczędność energii". Teraz wystarczy?
       - Części prac uruchamiających nie da się zatrzymać bez awarii. Prawdopodobieństwo zakończenia prac około 30 % w zależności od siły wiatru.
       Mało! Ależ się wygłupiłem! Gdzie się spieszyłem, kto mnie poganiał? A jeszcze kazałem podłogę pozamiatać! Trzeba było myśleć głową, a nie d... Co jeszcze można zrobić?
       - Co jeszcze można optymalizować?
       - Można optymalizować umieszczenie wiatraka. Produkcja energii zwiększy się o 60 %.
       O Boże, ja kazałem postawić wiatrak nad okrągłą salą, a te bałwany...
       - Ile czasu zajmie przeniesienie?
       - Cztery godziny.
       - Prawdopodobieństwo zakończenia robót?
       - 80 % w zale...
       - Milczeć! Dostawą ładunków o wadze do jednej tony od wrót składu do miejsca budowy zajmę się ja. Zaopatrzyć mnie w środek łączności. Wykonuj!
       Następne dwie doby zlały się w jeden nieskończony koszmar. Sygnał radiostacji, przypiętej do prawego rogu, załadowany wózek koło drzwi składu lub bazy inżynieryjnej, łatwa część drogi - do balkonu, lot, lub częściej dwa, na górę, ból w skrzydłach, kilka minut odpoczynku. Dostrzegam, że Lira kręci pedałami trenażera - nie, z przewodem, czyli to generator.
       - Lira, nie męcz się, to kropla w morzu potrzeb.
       - Czarku, ty nie orientujesz się, ja pracuję dla kolacji.
       Nic nie rozumiem i nie chce mi się wnikać. Jest wózek, trzeba ładunek podnieść. Podno-szę.. Teraz - położyć się, póki nie zabuczy radiostacja. Sygnał, baza inżynieryjna, budowa, światło reflektora, słaba lampka na balkonie, pusty wózek, ból w skrzydłach, sen.
       Smak pieczonego mięsa na języku. Pewnie sen. Niesolone - nawet we śnie się nie udało. Śmiech Liry. Przełykam. Z trudem, drażni mi zeschnięte gardło. Otwieram oczy. Balkon. Przede mną siedzi Lira, obok leży blacha z pieczonym mięsem.
       - Dziewczynko, daj mi napić się wody, zaraz zjem, jeśli nie dają mi pospać.
       Natychmiast pojawia się wiadro z wodą. Potrzebuję beczki, wiadro pozwala mi tylko zwilżyć gardło. Sygnał. Skład, balkon, plac budowy, balkon, kawałek mięsa, skład, balkon, plac budowy.... Blacha robi się pusta. Wiadro czasem z wodą, częściej puste.
       Otwieram oczy. Wieczór. Przede mną blacha z pieczonym mięsem, brzozowe polano, beczka z wodą i cyber z niebieską kokardką na szyi. Radio milczy, czyli można się rozluźnić.
       - Komunikuj.
       - Drugi wiatrak podłączony do sieci. Osiągnięto względną równowagę energetyczną.
       - Zaczynaj przygotowania do budowy trzeciego wiatraka.
       - Budowa już rozpoczęta na rozkaz lady Terrible.
       - Zuch. Jesteś wolny.
       Zjadam mięso, wypijam wodę, zamykam oczy. Budzę się z zimna. Noc. Na ścianie blado świeci lampka. Dwa cybery krzątają się ospale, rozładowując wóz. Idę do sypialni. Pod sufitem przeciągnięto przewód z rzadkimi światełkami. W moim ulubionym kącie pościelono ma- tę. Wspaniale! Ikebana. Kładę się i zasypiam.
      
       Sterówka energocentrali. Ścieram kurz z ekranu monitora. Widać to samo, co wcześniej, czyli nic. Naciskam parę przycisków na klawiaturze. Nic się nie zmienia.
       - Dlaczego nie naprawiono telewizora, próżniaki?
       - Monitor w stanie roboczym. Dla eksploatacji niezbędne jest włączenie zasilania. Klawisz znajduje się pod ekranem - odpowiada remontowiec z kokardką koloru sałaty. Ścieram kurz, znajduję klawisz i naciskam. Wewnątrz monitora coś syczy, ze szczelin biją kłębki białego dymu. Wyłączam, rozganiam dym.
       - Dlaczego nie naprawiłeś, pytam?! Ty leniu, będziesz u mnie czyścił ubikację albo rozbiorę cię na części!
       Nigdy bym nie pomyślał, że ten żelazny chlebak może wyglądać na zmieszanego.
       - Żeby mi tu do jutra wszystko błyszczało! I działało!
      
       Kazałem cyberom określić czas postawienia przegrody. Razem z naprawą i regulacją przyrządów ta nieskomplikowana operacja zajęła dwa dni. Rezultat prawie mnie nie zdziwił - 6500 dób z dokładnością do tysiąca. Przegródkę postawiono przeciwko mnie. A może to ja sam ją zrobiłem? Wezwałem cybery i rozkazałem "Zagrodzić"? Cybery mówią - nie. Od tysiąca lat nie budowały ścian. Sam nie mogłem - zrobiono ją od wewnątrz. Ktoś przytaszczył kamienie z dołu, stopił w ścianę, po czym wyszedł na balkon pooddychać świeżym powietrzem. I wtedy przelatuję. Ktoś wyjął z kieszeni olbrzymią procę i strzelił mi w łeb. Albo najpierw strzelił w łeb, a potem ułożył ściankę. Żeby jakieś nieparzystokopytne dinozaury nie za- deptały precyzyjnego wyposażenia. Logiczne? Więc jeszcze raz, od początku. Ktoś mnie zrobił, ale nie Władcy. Ci odeszli stąd tysiąc lat temu i teraz powinne ich interesować losy galaktyk, a nie pojedynczych opóźnionych w rozwoju planet. To znaczy, że moi Ktosie nie mają z Władcami nic wspólnego, podobnie zresztą jak z kapliszami. Jacyś dziwni, nietutejsi Ktosie. Jeden zbudował mnie, a drugi zbudował ścianę, żebym nie zobaczył, czego nie wypada. Mo- że to był nawet jeden i ten sam Ktoś?
       Pytanie pierwsze: Po co on to zrobił?
       Pytanie drugie: Co on chciał uzyskać w rezultacie doświadczenia?
       Pytanie trzecie: Co mają do tego Władcy?
       Na wszystkie trzy pytania ta sama odpowiedź: brak informacji. Ale bez względu na cel eksperymentu wygląda na to, że wyszedł spod kontroli. Nie minęło nawet dwadzieścia lat, a już ścianka jest zburzona. Za pół roku będzie odtworzona baza Władców. Pracują już cztery wiatraki, zaczęto budowę piątego, giganta, który sam zastąpi dziesięć małych. Całkowicie odtworzono wyposażenie małej energocentrali. Ożyły komputery składów i bazy inżynieryjnej. 28 cyberów-remontowców i cały park stacjonarnych remontowych centrów bazy inżynieryjnej w dzień i w nocy przebiera technikę. Całą pod rząd, aż do najmniejszej śrubki. Inaczej się nie da - w ciągu tylu lat smary wyparowały, kontakty się utleniły, wszystko, co mogło się zepsuć, zepsuło się. Teraz najważniejsze: nie tracić tempa. Za dwa-trzy miesiące nie będzie już na tej planecie siły, zagrażającej mi w jakikolwiek sposób. Stop! Przecież prowadzący na mnie doświadczenie nie należy do tej planety. Nie chcę być królikiem doświadczalnym. Domowym zwierzątkiem - jeszcze ujdzie. Ma pewną wolność woli, na przykład kot chodzi własnymi drogami. Królik doświadczalny nie ma nawet tego. Całkowicie podlega woli eksperymentatora, ma karmniki, w jednym kącie normalny, w drugim pod prądem, albo labirynt z przeźroczystym sufitem. Muszę pilnie poddać się badaniu tomografem czy nie mam gdzieś zdalnie sterowanego awaryjnego wyłącznika na wypadek wyjścia doświadczenia spod kontroli. A dalej: czy zdołam, wykorzystując moc bazy, obronić się przed eksperymentatorem? Nie. Zburzyć zawsze prościej. Dopóki nie wiem, z kim mam do czynienia, jestem wobec niego bezbronny. A co ja o nim wiem? Stworzył mnie. Wzorowa inżynieria genetyczna. Koniec XXI wieku i później. Stworzył ściankę. No, to zupełnie proste. Środek XX wieku, jeśli się sprężyć. Co ja mam w bazie? Akumulatory na nadprzewodnictwie i głupie cybery. XXI wiek. Meble ze składu też są z XXI wieku, ale nie wiadomo, czyje: Władców czy eksperymentatorów. Co mi wychodzi w rezultacie? Figa. Mało informacji. Może przygotować sobie bazę rezerwową? Nie, jeśli i tak mnie obserwują, to nie ma sensu. Mając technikę XXI wieku, śledzić przemieszczanie się wszystkich żywych i nieżywych obiektów większych od motyla można nawet z kosmosu. Będę się strzegł i robił swoje. Amen.
       Inny ciekawy wariant: a może cała ta planeta to labirynt dla szczura? Nieco za duży, ale co z tego? Jaki szczur, taki i labirynt. Władcy przypomnieli sobie o grzechach młodości, odszukali planetę i wpuścili tu szczura, żeby sprawdzić jego IQ. Czemu nie? Hipoteza o skali w sam raz dla Władców XXXIII wieku. Czy to coś zmienia? Nic. Może dla Władców to doświadczenie, ale dla mnie i Liry - życie, jedyne i niepowtarzalne. Tylko malutki niuansik: doświadczenie może zostać w każdej chwili przerwane. Do diabła, czym ja się przejmuję? I tak wszyscy umrzemy, jedno wcześniej, drugie później.
       Jeszcze jedna alternatywa: nie ma żadnej planety, tylko hełm sensowizora, potężny komputer i świat wirtualny. Technika XXI wieku. Nic sprzecznego z prawami fizyki, smoki mogą latać, wszystko proste, jak dwa razy dwa. Nie, też się nie zgadza. Co, cały rok leżę w hełmie na kuszetce, nie jem, nie piję, nie wydalam? No, to jeszcze dałoby się zsynchronizować z wirtualną rzeczywistością. Ale jest inne słabe miejsce: ludzie. Naturalne reakcje ludzi na zmiany sytuacji i humor. Nigdy nikomu nie uda się włączyć do komputera ludzkich słabości, i już. Co prawda, w takich przypadkach wykorzystuje się równoległy hełm na operatorze kontrolującym dialogi, ale to powoduje zwłokę, personel od razu staje się nieco opóźniony. Lira na opóźnioną nie wygląda. Innym słabym miejscem jest to, że operator, który gra Lirę, musiałby też nieprzerwanie siedzieć w hełmie. I w dzień, i w nocy. I cały czas kontrolować się, by nie wyjść ze wzorca średniowiecznej dziewczynki, broń Boże nie użyć terminu XXI wieku. Nie, tego nie życzyłbym nawet wrogowi. No i byłoby to doświadczenie nad nią, a nie nade mną. Tak więc i ten wariant odpada. Co pozostaje? Dwa zera i szczurzy ogonek. Logika zawodzi. Chociaż co tu ma do rzeczy logika, jeśli brakuje faktów. Dobrze, kiedy ponownie uruchomię centralę informacyjną, dowiem się, kim są Władcy, może nawet połączę się z nimi. Będzie przynajmniej o jedną zagadkę mniej.
      
       - Lira, wiesz, co to jest?
       - Kamień.
       - Odpowiedź nieścisła. To nasze oczy i uszy.
       - Oj, jak w lustrze! - od razu zaczyna upiększać.
       - Czas brać się za twojego magistra. Nie rozmyśliłaś się jeszcze?
       - Czarku, przecież przysięgłam. A co, ten kamień wszystko widzi i słyszy?
       - Widzi, słyszy i tu przekazuje. Umie także pełzać. Rozrzucimy kilka, dowiemy się, co robi magister. Ale najpierw się umówmy. Masz prawo go zabić, ale jeśli zachcesz go męczyć, nie licz na moją przyjaźń.
       - Chcę go najpierw potrzymać w ciemnicy osiem dni, jak on mnie, a potem zabić. Nie bój się, umrze lekką śmiercią. Zastrzelę go z kuszy.
       - Sprawiedliwie. Ale dlaczego z kuszy? Myślałem, że chcesz go powiesić.
       - Tak mu obiecałam.
       - Kiedy?
       - Po sądzie. Rzuciłam w niego nożykiem, ale odskoczył. Pod ubraniem nosi kolczugę. Powiedziałam, że następnym razem przyniosę kuszę.
       - Więc to dlatego ciebie tak zapakowali w łańcuchy. Nie opowiadałaś mi o tym.
       - Wtedy jeszcze ciebie nie znałam. A jak będziemy go łapali?
       - Bez świadków i bez śladów. Wybierzemy chwilę, kiedy on gdzieś sam pojedzie, capniemy za kark i uniesiemy. Zostanie po nim tylko przerażony koń.
       - Świetny pomysł.
       W tym momencie do Liry podjeżdża cyber z niebieską kokardką.
       - Lady Terrible, człowiek chce panią widzieć.
       Jeśli któreś z nas jest tym zaskoczone, to ja. Ale czym właściwie? To na pewno Tytus Gaduła z nowościami. Śpieszymy na balkon. W dole macha rękami Sam Junior. Zlatujemy.
       - Panie Smoku, proszę mi wybaczyć, ale cała wioska wie, że owca starosty się zgubiła i ja ją znalazłem tuż koło zamku.
       Kiedy dociera do mnie sens tych słów, jestem wściekły. Lira w roztargnieniu przenosi wzrok ze mnie na Sama, ale milczy. Tak, ona się naprawdę zmieniła, Tytus miał rację.
       - Wymyśliłeś to sam czy Tytus ci poradził?
       - Sam.
       Patrzę na Lirę i stopniowo się uspokajam. Na jej mordce wypisany jest cały myślowy proces, obserwuję go ciekawie. Oho, koniec! Fizjonomia rozpływa się w idiotycznym uśmiechu:
       - Czarku, nie złość się, u nas pomieści się tysiąc ludzi. A kaplisze będą się jeszcze bardziej bali.
       - A co będą o mnie myśleli jego rodzice? A to, że cała wioska mnie znienawidzi, ciebie nie obchodzi? A kto będzie rozwoził kamienie-przekaźniki? Sam Tytus?
       Stopniowo się uspokajam, przenoszę oboje do Zamku i omawiamy szczegóły jutrzejszego spektaklu. Będę działał ściśle według legendy: najpierw zjem owcę, potem zajmę się Samem. Jego na miejscu jeść nie będę, tylko po prostu zaniosę do Zamku. Żeby wykluczyć możliwość pomyłki, daję Samowi dwa świeżo przygotowane pelengatory, zamaskowane jako rzepy i pięć kamieni-teleprzekaźników. Co może być bardziej naturalne niż rzep w sierści owcy albo w kieszeni chłopca? Jeden kamień Sam ma oddać Tytusowi, a pozostałe rozrzucić po wiosce. Lira usiądzie w centrali informacyjnej i w razie potrzeby skoryguje moje działania przez radio. Szkoda, że komputer centrali, najpotężniejszy w bazie, jeszcze nie ożył. Detale uzgodnione, odwożę Sama pod wioskę, wracam i nastrajam aparaturę. Na centralnym ekranie pelengatory świecą czerwonymi punktami, teleprzekaźniki - zielonymi, a moja radiostacja - białym. Lira opanowuje kierowanie przekaźnikami i próbuje podsłuchać trzy wioskowe rozmowy na raz. W nausznikach i z laryngofonem wygląda całkiem niczego sobie.
      
       Pierwszy raz budzę się wcześniej od Liry. Po gimnastyce zaglądam do sali ekranowej. Wioska jeszcze śpi. Idę do kuchni. Lira już czaruje przy elektrycznym podgrzewaczu i klnie go strasznie. Kucharz automatyczny jeszcze nie pracuje, a cybery nie mają zielonego pojęcia o gastronomii. Wreszcie podaje na stół pierwszy befsztyk. Dokładnie taki, jaki powinien być befsztyk w pojęciu Anglików: gorący, aż parzy i kompletnie surowy. Drugi i trzeci niewiele lepsze, za to czwarty - palce lizać! Niestety, mięso w lodówce szybko się kończy, zostało go już tylko ze dwadzieścia kilo. Lecimy na rzeczkę, kąpiemy się. Zbliża się południe, pora zaczynać. Zakładam na łapę pasek z pelengatorem, Lira przywiązuje mi do prawego rogu radiostację, maskuje, sprawdzamy aparaturę. Wszystko w porządku. Przydzielam Lirze do pomocy dwa cybery. Wątpliwe, czy uczestnictwo w operacji przyda się jej na przyszłość, ale niech się uczy. Włączam nieprzerwany zapis i idę na balkon. Operacja się zaczęła.
       Robię krąg nad wioską. Sygnał pelengatora owcy wskazuje na szopę za domem starosty. W dole zaczyna się lekka panika. Siadam przed domem starosty, rozpościeram skrzydła, natężam się i wydaję potężny ryk, aż mi samemu dzwoni w uszach. Ulica wymiera, tylko przy trzecim domu stoi chłop, sądząc po skórzanym fartuchu, kowal. Udaję, że węszę, podchodzę do szopy, otwieram wrota. Z sufitu zwisa świeżutka tusza owcy, obok jej skóra. Ale mądry naród, wyprzedzili mnie! Rozcinam tuszę na pół, wydzieram ze skóry pelengator. Przełączam pelengator na Sama i wychodzę z szopy. Sygnał wskazuje gdzieś za ogrody. Według planu Sam powinien był uciekać na pole. Podnoszę się w powietrze i lecę według pelengu. Nagle nad kartofliskiem peleng zmienia się na przeciwny. Ląduję. Obiekt powinien być metr przede mną - a tu tylko kartoflane grządki. Rozrywam ziemię i wykopuję ubranie Sama. Tego tylko brakowało! Pacan rozmyślił się czy co? Całą legendę mi popsuje! Nagle radiostacja ożywa:
       - Czarku, znalazłeś już ubranie? Teraz leć nad drogą do Litmoondu. Dziadek wiezie tam Sama. Wyjechali dwie godziny temu. Tytus mi przekazał.
       Wzlatuję, robię krąg nad wioską, ryczę jak pikujący bombowiec i biorę kurs na Litmoond. Po czterech kilometrach przeganiam cwałującego jeźdźca. Coś do mnie krzyczy. Zawracam i słucham. Prosi, żebym wrócił do Zamku i nie krzywdził chłopca. Wracam na poprzedni kurs i słyszę, od kogo pochodzę i jak to się stało. Ciekawa hipoteza krzyżówki międzygatunkowej. A może tak naprawdę było? Aha, a wyższej matematyki też uczyłem się na bagnach? Skoncentruj się, nie zbaczaj z tematu! W ciągu dwu godzin dziadek mógł przewieźć Sama o dziesięć-dwanaście kilometrów, jeśli się spieszył - o dwadzieścia. Podnoszę się i widzę samotny wóz, a o dwa kilometry za nim oddział jeźdźców w sile od stu do stu pięćdziesięciu ludzi. Na- bieram szybkości, doganiam furę. Stary dostrzega mnie, bije konia i skręca z drogi w pole. Jeśli zdoła dojechać do lasu, zblamuję się. Oddział przechodzi w cwał i pędzi ku nam. Przeganiam konia i ląduję przed nim. Koń staje dęba, wyłamuje hołobla i ucieka. Wóz się przewraca. Stary i Sam, przebrany za dziewczynkę, toczą się po ziemi. Dziad wstaje pierwszy, chwyta topór i idzie na mnie. Sam coś krzyczy. Co mam zrobić ze starym? Zwariował, czy co? Robię potężny zamach skrzydłami, dziad pada, toczy się po ziemi. Podbiegam, chwytam Sama, wzlatuję. Oddział jeźdźców już blisko. Każę Samowi krzyczeć i machać rękami i noga- mi. Robię wiraż i jeszcze raz oglądam wszystko z góry. Dziad cały, już wstał, macha rękami i krzyczy. Sam też nietknięty, choć brudny i w sukience. Rozlega się świst i obok przelatuje strzała z kuszy. Druga odbija się od łuski na brzuchu, trzecia przebija błonkę skrzydła i grzęźnie w niej. Zakrywam Sama tylnymi łapami i błyskawicznie uciekam. Strzała boli, ale mniej niż łańcuchem po nosie. Komunikuję Lirze, że operacja zakończona i proszę o znalezienie u-brania dla Sama. Instruuję chłopca. Nad wioską przelatuję lotem koszącym. Sam znowu krzyczy i macha kończynami. Woła "Mamo, ja żyję!" Idiota! Należałoby mu za to głowę ukręcić!
       Na balkonie spotyka nas Lira. W srebrzystym kombinezonie Władców, w nausznikach, z radiostacją przypiętą do ramienia. Szczęka opada nie tylko Samowi, mnie też. Parska śmiechem widząc Sama w sukience i podaje mu drugi kombinezon.
       - Pan Smok jest ranny - mówi Sam.
       - Głupstwo. Lira, złam brzechwę i wyciągnij strzałę. Sam zaraz się przebierze i pójdziemy rozbierać operację.
       Idziemy do centrali informacyjnej. W jej sali ekranowej odtwarzamy zapisy wszystkich pię- ciu przekaźników, ciekawsze miejsca przeglądamy po kilka razy. Z rozpostartymi skrzydłami wyglądam wspaniale, tylko ogon lepiej trzymać opuszczony. Z podniesionym przypominam zadowolonego kota - niezbyt solidnie. Najciekawiej zachowują się, oczywiście, Tytus i kowal. Tytus taszczy kamień-przekaźnik, udaje, że naprawia płot i cały czas mamrocze pod nosem, że dziadek zawiózł Sama do Litmoondu. Kowal, znający moje plany, udaje zucha, który nie boi się nawet samego diabła. Zresztą pięć razy komunikuje otaczającym go ludziom, że on do zamku nie chodził, więc nie ma się czego bać. Konspirator, ogonem go po głowie! Pytam Lirę, czy on zawsze jest taki dzielny. Okazuje się, że zawsze. N-taak... Kończymy przegląd i przystępujemy do szukania błędów. Lira dostrzega tylko dwa. Sam nie wziął ze sobą pelengatora. A ja powinienem był wziąć nie radiostację, tylko przekaźnik telewizyjny. Dlatego ona nie widziała najciekawszego. Ja znalazłem jeszcze dwa. Tytusowi trzeba było dać nie zwykły przekaźnik, tylko radiostację z przyciskiem wezwania - żeby nie musiał dwie godziny powtarzać o Litmoondzie. A Sam powinien był myśleć, co krzyczy. Lira jest zdziwiona, Sam także. Znajduję potrzebne miejsce i daję posłuchać. Sam czerwienieje. Idę zdobywać mięso na kolację, a Lira objaśnia Samowi, jak posługiwać się pulpitem.
       Już wracając ze zdobyczą, otrzymuję wezwanie od Liry. Okazało się, że zapomniałem zdjąć radiostację. Nikomu się do tego nie przyznaję. Czemu zresztą nie mielibyśmy nosić radiostacje stale? Bardzo wygodne! Postawię to pod głosowanie. Niech przywykają do demokracji.
       W wiosce coś się dzieje. Śpieszę do sali ekranów. Kaplisze. Ten sam oddział, który ostrze-lał mnie z kusz. Na czele oddziału szpieg, którego wykrył Tytus. Sam komunikuje, że szpieg znikł z wioski, kiedy tylko usłyszał, gdzie znalazła się owca. Zaczyna się przesłuchanie chłopów. Dokładnie tak jak poprzednio, tylko że wtedy wszyscy na kapliszy sarkali, a teraz ich kochają i poważają. Prawidłowo, teraz są obrońcami, nadzieją i oparciem. Włączam zapis wszystkich pięciu kanałów teleprzekaźników i stawiam pod głosowanie pytanie o kolację. Dwoma głosami przy jednym wstrzymującym się kolacja zostaje odwołana. Tymczasem przesłuchiwanie chłopów idzie pełną parą. Przesłuchuje równocześnie sześć brygad po trzech kapliszy: dwóch pyta, trzeci spisuje protokół, który od razu idzie do sztabu. Widać wprawę i żelazną dyscyplinę. Pierwsza tura śledztwa się kończy. Na drugą wzywają starostę, Sama Górniarza, dziada, kowala i jakąś staruchę. Teraz śledztwo prowadzi sztab. Ale nic nowego się nie wyjaśnia. Kurę, rzekomo zabitą moim krzykiem, zadeptał przerażony koń. Ogniem nie dyszałem, po prostu mam długi czerwony język. I nie ma co mnie się bać, jeśli nie chodzisz na Zamek. Chłopak był cały, nawet niepodrapany, bo na białej sukience nie było krwi.
       Tak, tutaj zawaliliśmy. Trzeba było wziąć dwa litry krwi w bańce. Skleroza, massaraksz! Śledztwo skończone, przekazuję pulpit Lirze. Ta bierze się do dzieła tak, że mi się aż ćmi w oczach. Po głównym ekranie to zwężając się, to rozszerzając, skaczą sektory oglądu przekaźników wideo i kierowanych mikrofonów. Na pozostałych na dwie-trzy sekundy zamiera czyjaś twarz, słychać fragment rozmowy, po czym kamera wychwytuje następną osobę. Kasza. Jak ona się w tym orientuje? Patrzę na Sama. Usta otwarte, oczy płoną, targa Lirę za łokieć i szturcha palcem w ekran. Zamykam oczy, słucham i filtruję.
       - Syn kowala zobaczył, że pies nie chce iść na suche błoto, skręcił do domu i nic mu się nie stało. A Sam Junior poszedł przez błoto na Zamek, sam sobie winien.
       - A smok niedługo będzie miał pisklęta, inaczej by chłopaka zjadł na miejscu, a nie taskał do gniazda. Jeśli smoki się rozmnożą, trzeba będzie stąd uciekać.
       - Dyku, Tytus twierdzi, że smok je drzewa.
       - Więc najpierw zje twoją chatę, a potem przeczyści sobie gardło tobą.
       - Nie ma co słuchać Gaduły. Kiedy zabrali Lireczkę, zbzikował. Dzisiaj gadał sam ze sobą przez cały dzień.
       - Nie, on zbzikował, kiedy smok mu kobyłę zabił.
       - Kto tu twierdzi, że Gaduła zwariował? To ty dostałeś kręćka, kiedy spadłeś koziołkując z tego potwora.
       - Sam pierwszy spadłeś z Byczka.
       - A co, czy ja się wypieram? No, spadłem i postawiłem wypitkę, jak się umówiliśmy.
       - No nie, posłuchajcie, baby! Teraz Byczek jest winien, że tak się schlali!
       - Oj, baby, ale pokręcili! Najpierw poszli do karczmy, a potem próbowali wleźć na Bycz-ka.
       Dalej już nic ciekawego. Zabieram Lirze kierowanie jednym przekaźnikiem i kieruję mikrofon na okna domu starosty. Tam coś się dzieje. Samego starostę wyrzucili z domu wraz z żoną i córką. I postawili straż przy wszystkich drzwiach.
      
       Następne trzy godziny zdumiały mnie i przeraziły Lirę. Sam nic nie rozumiał i siedział, piszcząc z zachwytu, ale Lira miała wzorzec do porównań - nasze lekcje myślenia logicznego. W porównaniu z tym lekcje wyglądały blado. To była profesjonalna, znakomicie zorganizowana burza mózgów. Z prowadzącym i notowaniem wszystkich wypowiedzi. Notowała brygada czterech pisarzy. Fajerwerk idei, lawina hipotez, kaskada wariantów. Nieschematycz- ne myślenie i wolność fantazji. Ciekawe, czy to miejscowy wynalazek, czy spadek po Władcach? Zresztą po kolei. Najpierw prowadzący ponarzekał na brak mojej czaszki albo przynajmniej zęba i zaproponował nazywanie mnie po prostu bestią. (W dziesięć minut później przypomniałem sobie, że "bestia" to po łacinie "zwierzę". Jednak wstyd). Potem przeczytał relację Tytusa Gaduły o napadzie na Łucję. Rozdał wszystkim kopie protokółu oględzin miejsca zdarzenia. Przeszedł do opisania wydarzeń w Litmoondzie. Odnotował moje przewroty w powietrzu i małą ilość krwi na szczapkach. Zwrócił uwagę na sprzeczności w zeznaniach świadków. Jedni twierdził, że przegryzłem Jeliranię na pół, inni - że tylko odgryzłem jej głowę, pożułem i wyplułem kosteczki. Mniemanie ekspertów, przyjęte na podstawie pomiaru odgryzionej części słupa i analizie szczap, sprowadzało się do tego, że odgryzłem głowę i wy-ssałem krew z ciała. Tak samo drobiazgowo rozebrano wszystkie fakty, odnoszące się do napadu na Sama. Nie opuszczono żadnego szczegółu. Rozebrali mnie na kosteczki, przetrawili każdą z osobna i złożyli na nowo. Zauważyli na przykład, że w obu przypadkach w zdarzeniu uczestniczyło zwierzę gospodarskie i człowiek. Zauważyli, że ze zwierzętami rozprawiam się na miejscu, a ludzi zabieram do gniazda. Zauważyli, że Sam Junior przyjaźnił się z dziewczyną Jeliranią. Zauważyli też, że dziewczyna Jelirania była niewygodna dla kościoła, a Sam Ju- nior to właśnie ten chłopiec, który zdekonspirował obserwatora. Omówili hipotezę staruchy, że siedzę na gnieździe i niedługo wywiodę (wysiedzę) młode. Niestety, faktów było za mało. Uczestnicy burzy mózgów nie zdołali nawet jednoznacznie rozstrzygnąć, czy jestem rozumny. Argumenty za rozumem: po pierwsze szybko i sprawnie otworzyłem drzwi szopy; po drugie leciałem po Sama nad drogą, a nie po prostej, zatrzymałem się i być może wysłuchałem dziadka Sama, po trzecie racjonalność działania i powodzenie obu wylotów bojowych. No i intuicja podpowiada...
       Rezultat burzy mózgów: trzeba przede wszystkim upewnić się co do mojego rozumu. Jeśli okażę się zwykłym zwierzęciem, niezbędne będzie zabicie mnie, pomimo pewnych korzyści, jakie przynosi moja obecność w danym rejonie. Do zabicia mnie można zastosować zatrute bełty. O ile to będzie możliwe, zabicie mnie należy zachować w tajemnicy.
       Jeśli natomiast okażę się istotą rozumną, trzeba będzie nawiązać za mną kontakt i wyjaśnić cel mojej obecności w rejonie Zamku. W idealnym przypadku wynająć mnie jako strażnika Zamku. Zapłata - według mojego uznania. Dokarmianie zimą, złoto, nawet młode kobiety na śniadanie. No a poza tym, znając moje zwyczaje, będzie mnie łatwo oswoić albo zabić. Otóż to!...
      
       - Czarku, jesteś pewny, że sobie z nimi poradzimy? Nie mówię o magistrze, tylko o wszys- tkich kapliszach od razu.
       - A czy coś się zmieniło?
       - No... Oni są tacy mądrzy.... I jest ich tylu... A nas?
       - Przestraszyłaś się?
       - Tak - zupełnie cicho.
       A to dopiero! Jeśli lady Terrible, z jej ostrym charakterem po dziadku, mówi, że jej strasznie, trzeba nad tym pomyśleć.
       - Sam, a co ty o tym myślisz?
       Sam budzi się i wypala:
       - Trzeba przebrać gnomików za smoczki i wysłać do wioski. Wtedy kaplisze uciekną.
       Lira parska śmiechem.
       - Lira, przecież ci, których widziałaś, to elita, najlepsi z najlepszych. Cała reszta nie dorasta im nawet do pięt. I pomyśl: oni nie wiedzą o nas zupełnie nic, a my poznaliśmy wszystkie ich plany. Kto kogo powinien się bać, co, Lira?
       - Tak, tylko że oni nie wiedzą, że mają się bać. Zaraz ogłoszą polowanie na ciebie.
       - Tu masz rację. Trzeba będzie wysłać do magistratu bilet wizytowy.
       - Gdzie?
       - Nieważne. Trzeba zakomunikować im, że jestem rozumny i szlachetny, dobry i wrażliwy. I zrobić to tak, żeby przerazić ich śmiertelnie. Ciekawe zadanko, nieprawdaż?
       Udało się, Lira już jest jak poprzednio. Wlazła z nogami na krzesło, oczy płoną, usta od ucha do ucha.
       - A jak ty to zrobisz, Czarku?
       - Trzeba będzie pomyśleć - żeby być bardziej przekonywującym, siadam na podłodze i dra- pię się w kark - Najpierw dopracujemy wyposażenie. Mówiłaś, żebym wziął teleprzekaźnik. Gdzie go zainstalujemy?
       - Zrobimy ci trzecie oko.
       - Dobry pomysł. I trzeba zrobić okulary. Mogą trafić mnie z kuszy w oko.
       A co ja chcę tak naprawdę osiągnąć? Po pierwsze, kaplisze muszą dowiedzieć się, że je-stem rozumną istotą. Po drugie, że jestem przerażający, jeśli przydepnie mi się ogon, a poza tym - dobry, miły i uczynny. Po trzecie, żeby tak naprawdę nic się o mnie nie dowiedzieli, a to, co wiedzą - zapomnieli. Żeby wyprostować im zwoje mózgowe. Jest w teorii informacji takie pojęcie, jak poziom szumu. Szumcie na zdrowie! - jak powiedział jeszcze Tartaren z Taraskonu. A może ktoś do niego w tej książce? Nieważne, najważniejsze, żeby pożytecznej informacji nie można było odróżnić od informacyjnego szumu. Wystąpię jako smok z bajek. Lira mówiła, że smok zionie ogniem. Jak to robią sztukmistrze? Coś do ust biorą, dmuchają na ogień. Nie, to wymaga długiego treningu. Do jutra nie zdążę. Co jeszcze? Aha, smoki czytają myśli. To jest bardzo łatwe, znamy ich myśli. Ależ jestem mądry!
       Wzywam cybery i wyjaśniam zadanie. Cierpliwie czekam, aż zimne manipulatory dokładnie wymierzą moją głowę. Potem idę do montażowni. W dolnej skrzynce warsztatu od roku leżą cztery wybite zęby. Dwu pozostałych nie znalazłem. Wybieram dolny kieł. Przed lustrem porównuję wybity ząb z tym, który wyrósł na jego miejscu. Kropka w kropkę. Wracam do sali ekranowej. Moja drużyna śpi w fotelach. Budzę ich i proponuję pójście do łóżek. Sprzeciwiają mi się, więc biorę oboje pod pachy i niosę do strefy mieszkalnej.
       - Czarku, to niedemokratycznie - mamrocze Lira.
       - Co ty wiesz o demokracji?
       - Sam mówiłeś: "Dwa przeciw jednemu - to demokracja. Jeden przeciw dwu - tyrania".
       Nieoczekiwanie odkrywam, że drzwi do pokoju Liry są dla mnie za małe. Spuszczam oboje na podłogę przed drzwiami.
       - Spać. Jutro wcześnie wstajemy.
       - A ty?
       - Muszę jeszcze trochę popracować. Zbudź mnie, jak tylko kaplisze spakują się na drogę. Śpij.
       Idę do składu, otrzymuję od cybera pięć teleprzekaźników i cztery generatory infradźwięków. Wylatuję, mijam wioskę i przelatuję nad drogą do Litmoondu z dziesięć mil, zanim znajduję odpowiednie miejsce. Leśna droga ostro tu skręca i wychodzi na polanę. Rozkładam przekaźniki wzdłuż drogi i montuję na pniach generatory. Dwa z prawej, dwa z lewej. Wracam na Zamek. Młodzież śpi na podłodze, tak, jak ich zostawiłem. Sam ma dwanaście lat, Lira czternaście. Za parę lat będę miał z nimi problemy. Idę do sali ekranowej, nastrajam aparaturę na nowe przekaźniki. Cybery przynoszą wyprodukowane wyposażenie. Przed lustrem przymierzam ochronne okulary z przekaźnikiem, laryngofonem i megafonem pod podbródkiem. Straszne! Oddaję cyberom do poprawki, dokładnie instruując, co i jak. Za to bransoleta obustronnej łączności wideo i pierścień z niespodzianką wykonane są dobrze. Odchodzę w kąt, kładę się na podłodze i zamykam oczy. Trzeba przygotować pakiet z krwią, wyczyścić ząb i... Tylko najpierw minutkę podrzemać, zanim cybery przerobią okulary. Tylko minutkę...
      
       - Czarku, wstawaj, oni konie siodłają. No, Czarku, dosyć spania!
       Zrywam się, patrzę na ekrany. Słońce już wysoko. Kaplisze ustawiają się w kolumnę marszową, po trzech w każdym rzędzie. Nie ma czasu na śniadanie. Wzywam cybera, instruuję, zakładam okulary, bransoletę, pierścień, wstawiam w ucho nausznik. Cyber przynosi wyczyszczony do połysku ząb i plastikowy pakiet z krwią, antykoagulantem i dwutlenkiem węgla, nadęty jak piłka futbolowa. Instruuję Lirę, daję zadanie Samowi. Chyba wszystko. Nie, omal nie zapomniałem. Szybko nastrajam pulpit na teleprzekaźnik w okularach, zamaskowany jako trzecie oko. Teraz już wszystko. Wylatuję. Nad drogą nie mogę lecieć, ale Lira prowadzi mnie prosto na polanę jak prawdziwy dyspozytor lotniczy. Ląduję i mogę trochę odsapnąć zanim na pierwszym monitorze pojawia się kolumna kapliszy. Wkładam pakiet z krwią i ząb pod język. Cyber chyba trochę przesadził z ciśnieniem. Jeśli pakiet pęknie za wcześnie, będzie wstyd. Kaplisze są już na trzecim monitorze. Lira komunikuje, że na czele jedzie były szpieg, a w drugim rzędzie z prawej prowadzący burzę mózgów. Zuch dziewczynka! Moja szkoła! Tłumię chęć zadarcia ogona do góry. Zza zakrętu pojawia się czoło kolumny i przejeżdża z dziesięć metrów, zanim ludzie mnie dostrzegają. Stoję nieruchomo jak skała. Szpieg podnosi rękę, czoło kolumny hamuje, ale z tyłu, za zakrętem, napierają. Robi się zamieszanie. Tak jak było pomyślane. Wreszcie wszystko zamiera. Można zaczynać.
       - Czczłowieeku, sstój! Sspójrzrz mi w oczczy.
       Patrzy. Czynnik zaskoczenia dla mnie. Włączam podświetlenie szkieł okularów i płynnie zwiększam jasność. Dla obserwatorów wszystkie trzy oczy świecą teraz na czerwono. Piękne, ale przez to sam nic nie widzę. Cała nadzieja w Lirze. W razie czego mnie uprzedzi. Odliczam piętnaście sekund i gaszę oczy.
       - Czczłowieeku, nie chodźdź na zzammek. Zzginieszsz.
       - Czarku, kusznicy cię okrążają - komunikuje Lira.
       To niezgodne ze scenariuszem. Za szybko się opamiętali. Chcę dla efektu chlasnąć się po boku ogonem, ale zaczepiam o młody świerk. Massaraksz! A zresztą... Okręcam drzewo ogonem i jednym szarpnięciem wyrywam z korzeniami. Nie odwracając głowy, znajduję najbliższy ruch w krzakach i ciskam tam świerk. Z krzaków dochodzą krzyki i przekleństwa. Można kontynuować. Teraz według scenariusza - prowadzący.
       - Grrubassie, sspójrzrz mi w oczczy!
       Prowadzącego nie trzeba przekonywać. Albo stchórzył, albo zawodowa ciekawość, ale i tak oczu nie odrywa. Znów włączam podświetlenie okularów, liczę sekundy. Czuję się jak tarcza na poligonie. Nie, trzeba przerobić okulary. Następnym razem podświetlę tylko trzecie oko. Wreszcie piętnaście sekund mija, wyłączam podświetlenie.
       - Besstia, mówiszsz? Żarrtowniśś! Zzachciałło ssię czaszszki?
       Wypuszczam na pełną długość pazury, potem płynnie wciągam, wysuwając jednocześnie palce. Z boku to wygląda, jakby pazury zamieniały się w palce. Musi wyglądać. Rozprostowuję palce i wymacuję dolny kieł. Potem udaję, że rozruszam ząb i biorę ten zawczasu przygotowany. Nadgryzam pakiet z krwią i w tej samej sekundzie naciskam przycisk na pierścieniu. W pierścień wmontowana jest lampa błyskowa na pięćset dżuli. Pakiet wybucha jak mała bomba. Mam wrażenie, jakbym dostał polanem po zębach. Potrząsam głową i obmacuję językiem zęby. Wszystkie całe. Z mordy, pieniąc się i sycząc, kapie na ziemię krew. Patrzę na pięść. Ściskam w niej ząb, cały w pieniącej się krwi. Trochę przesadziliśmy z ciśnieniem gazu w pakiecie, ale reszta według scenariusza. Większość widzów zmrużyła oczy albo zasłoniła się przed błyskiem ręką, ale teraz przychodzą do siebie. Machinalnie przełykam i czuję, że połknąłem plastikową otoczkę pakietu. Massaraksz! A może i to strawię?
       - Łap, żarrtowniśsiu - rzucam ząb prowadzącemu.
       - Stokrotnie dzięki! - kaplisz chowa ząb za pazuchę - A można pana zapytać?
       - Niee możżnaa! - startuję i, włączywszy megafon, z głośnym śmiechem wzlatuję po ostrej spirali. Śmiech - to sygnał dla Sama, który włącza generator infradźwięków. W dole zaczyna się piekło. Rozszalałe konie miotają się po wąskiej drodze, stają dęba, zrzucają jeźdźców. Przestaję się śmiać i Sam płynnie zmniejsza moc generatora. Lira komunikuje, że dwa przekaźniki zgasły, zadeptane. Wzbijam się na wysokość dwu tysięcy metrów i lecę na zamek. W dole jeszcze miotają się po polanie malutkie figurki.
      
      
      
      
      Ratownik
      
      
      
       Życie wchodzi w utarty rytm. Odrestaurowano wodociąg, kompleks sportowy i centrum naukowe. Lira z Samem uczą się po pięć godzin dziennie według przyśpieszonego programu. Plus trzy godziny zajęć fizycznych - na to nastawała Lira. Głównie fechtunek, strzelanie z łuku i kuszy oraz sztuki walki. Sam zarąbał już na śmierć jednego sportowego cybera. W czasie walki treningowej narzucił mu na głowę kurtkę, pozbawiając orientacji i przebił dwuręcznym mieczem blok hydrauliki. Dobić słabnącego rannego było już łatwo.
       Nocami rozwozimy z Samem teleprzekaźniki. Lira z sali ekranowej naprowadza nas na cel. Teraz osiem przekaźników kontroluje drogi do monastyru, cztery są za ścianą, na wewnętrznym podwórzu, jeden w piwnicy na dnie beczki z kiszoną kapustą. Pożytku z niego - zero. Najprzyjemniejsze, że nieoczekiwanie zakończył się okres gorączkowego pośpiechu. Jeszcze przedwczoraj masa pytań wymagała szybkich odpowiedzi - i nagle cisza. Wczoraj kazałem cyberom zrobić wrota w przejściu na balkon, odrestaurować przedpokój, montażownię i sypialnię oraz skonstruować pod moje gabaryty ubikację i kilka klawiatur komputerowych. Dziś wezwałem remontowa z niebieską kokardką i zasięgnąłem informacji na temat naprawy głównego komputera centrali informacyjnej.
       Odpowiedź mnie nie ucieszyła. W odróżnieniu od pozostałych ten komputer to prawdziwe monstrum. 1024 zunifikowane bloki po 16 procesorów w każdym, czyli łącznie 16 384 procesory. Plus rezerwa oraz aparatura autodiagnostyki i samonaprawy. Wszystko normalnie pracowało do chwili zniszczenia głównej centrali energetycznej prawie sześćset lat temu. Schematy całej tej automatyki przechowywane są... w blokach pamięci głównego komputera centrali informacyjnej, oczywiście! Mimo to centrum naprawcze bazy inżynieryjnej gwarantuje skuteczne zakończenie remontu w ciągu najbliższego miesiąca. Pełną parą idzie sprawdzanie na stanowisku zunifikowanych bloków procesorów, kończy się montaż logicznego modelu połączeń międzyprocesorowych. No i dobrze. Jednak podejście Władców do rozwiązania pro- blemów inżynieryjnych cechuje dziecięca bezpośredniość i prostota. Jeśli nie wystarczy mocy jednego procesora, zaraz brać szesnaście tysięcy! Coś tu nie tak, czuję to całym sercem! W świecie, który pamiętam, wyprodukowano by całą rodzinę procesorów o różnej mocy, a tu - tylko dwa rodzaje. Jeden dla cyberów, drugi dla komputerów stacjonarnych. Podejrzewam, że procesory cyberów różnią się tylko większą odpornością na uderzenia. Można odnieść wrażenie, jakby poziom techniki specjalnie ograniczono do minimalnie dopuszczalnego. A może powód jest o wiele prostszy? Przecież te słabiutkie procesory wytrzymały dziesięć wieków. I pracują. Czy modele, zbudowane na granicy możliwości technicznych, zdołałyby zachować zdolność do pracy po tysiącu latach? Guzik! A więc: niech żyje prostota!
       Biorę z centrum naukowego jeden z komputerów i niosę do kompleksu sportowego. Tam, w sektorze walki, jest przytulny kącik, wyścielony grubymi miękkimi matami. Kładę się na brzuchu, włączam komputer i biorę się do studiowania historii. Do trzech tysięcy diabłów! W komputerze jest tylko miejscowa historia, w dodatku przestarzała o tysiąc lat. Przełączam się na biologię. O smokach - nic. Ściślej: znajduję informację o jednym smoku w rozdziale "Ewolucja człowieka". Tytuł pliku "Odmiana człowieka, przystosowana do agresywnych warunków otaczającego środowiska". Na kolorowej ilustracji... ja we własnej osobie, w sterówce centrali energetycznej. Wszystko się zgadza, sam powiedziałem cyberowi "Zapamiętaj" - no i zapamiętał. Morał; nie wychylaj się. Przytoczono moje dane fizyczne, wagę, wzrost, jest też odsyłacz do pliku danych badania tomograficznego, Pierwsza próba zawiodła.
       Próbuję zaczepić się z innej strony. Proszę o listę członków załogi bazy. Otrzymuję trzy pa- kiety danych osobowych i odsyłacz do głównego komputera centrali informacyjnej za pozo- stałymi. Przeglądam pierwsze. Pan Smok. Inaczej Czarek. Przypuszczalny kierownik brygady remontowej. Jakiś niezrozumiały indeks informacyjny z dwu liczb. No i lista moich osiągnięć w pracy. Zaglądam do drugiego pakietu. Lady Terrible. Inaczej Lira. Przypuszczalnie zastępca kierownika brygady remontowej. Przypuszczalnie operator centrali informacyjnej. Przypuszczalnie stażysta. Indeks informacyjny czterokrotnie mniejszy od mojego. Lista osiągnięć w pracy też znacznie krótsza. Trzeci pakiet. Sam. Przypuszczalnie stażysta. Indeks informacyjny zupełnie mały. Wśród osiągnięć - płynna regulacja intensywności oświetlenia strefy mieszkalnej w zależności od pory doby. Ciekawe. Szukam jednak czego innego. Wywołuję dział literatury pięknej. Miejscowi autorzy sprzed tysiąca i więcej lat. Dobrze, Platona poczytam sobie kiedy indziej. Przechodzę do matematyki i fizyki. Imiona Pitagorasa i Archimedesa spotykam, ale dwumian Newtona osierociał. Komputer nie zna nazwisk Fouriera, McLarena, Fermata. Teorie i metody dowodów i obliczeń stały się bezimienne. Prawa Ohma nie ma. Są za to jednostki fizyczne om, amper, wolt. Przewracam się na grzbiet i badam sufit. Jakiś potworny bezsens: Newtona brak, a Ampére jest. Ściślej: w tym świecie nie było ani Newtona, ani Ampére"a - z powodu Przyjścia. A przybysze Ampére"a znali, choć próbowali to ukryć. Z małej litery to już nie André Marie Ampére, tylko zwykły termin fizyczny. Czyli Władcy to najzwyklejsi przybysze z przyszłości. Kosmici z Aldebarana nie zaczęliby ukrywać imion swych wielkich przodków. Co wychodzi? Chłopcy z dwudziestego-któregoś-tam wieku zbu-dowali maszynę czasu i ruszyli w przeszłość przyśpieszać postęp. Po co? - dojdę później. W każdym razie powód musiał być bardzo poważny. Historia jednak okazała się nieustępliwą damą. A może zadziałało jakieś chytre prawo odwrotnej reakcji ujemnej - teraz to nieważne. Ważne, że efekt okazał się odwrotny od zamierzonego. Zamiast przyśpieszonego postępu - zastój i regres. No i w celu uniknięcia katastrofalnych następstw grupa musiała opuścić bazę w trybie awaryjnym. Logiczne? Jak nigdy. Czyli zagadkę Władców mamy już chyba z głowy.
       No dobrze, ale kim ja w takim razie jestem? Z moim zestawem fragmentarycznych wspomnień z przyszłości. Awaryjnym zespołem korekty przeszłości? Kolejnym dziwotworem odwrotnej reakcji historii? A może to jedno i to samo? Detale przemyślę kiedy indziej, a teraz - naprzód! Dopóki nie opuściło mnie natchnienie. W tym świecie postęp zastygł. Kiedy rozum śpi, budzą się potwory. Znowu cytat. Pasuje do mnie jak ulał. Czy mogę rozkręcić spiralę po- stępu? Widocznie mogę, skoro tu jestem. Załóżmy to i idźmy dalej. W matematyce istnieje przecież metoda dowodu nie wprost. Technika w bazie odpowiada środkowi XXI wieku, informacja w komputerach na pewno nie sięga dalej o więcej niż kilkanaście lat. To znaczy, że historyczne linie rozwoju powinne połączyć się gdzieś w drugiej połowie XXI wieku. Dlatego, że sam nie dam rady podgonić od razu wszystkich dziedzin nauki. Teraz mamy 1926 rok. Na całą pracę przydzielono mi 150 lat. I przez te 150 lat będę, jak przeklęty, wypełniał program konieczności historycznej. Jak robot. Sto pięćdziesiąt lat! Dlaczego akurat ja? Nakrywam głowę skrzydłem i pogrążam się w czarną melancholię. Zupełnie niedawno Lira powiedziała, że nie chce brać się za sprawę, która zajmie całe życie. Ja, głupi, uważałem wtedy, że miejscowy zastój to nie moja sprawa i zajmuję się nim tylko z wrodzonej szlachetności czy coś w tym rodzaju. Teraz okazuje się, że walka ze stagnacją to cel mojego istnienia. Mojego, a nie Liry czy Sama. Nie, znowu źle. Ich to także dotyczy, tylko że oni są ofiarami nieudanego doświadczenia potomków. I najważniejsze: mam na wszystko, dla wszystkich 150 lat. Przydałoby się tysiąc. Dwoje pomocników, pół setki głupich cyberów, setka przestarzałych już w chwili montażu komputerów i sto pięćdziesiąt lat! Na całą planetę. Czy to w ogóle realne? Ciekawe, co na ten temat powie determinizm historyczny? Chyba to, że przez najbliższe sto lat wypadnie mi pracować bez wolnych dni.
       Z korytarza dochodzi rwetes, tupot i z okrzykiem: "To nieuczciwe! Nie liczy się!" młodzież wpada do sali. Krzyki od razu cichną. Po chwili cichy głos Liry:
       - Sam, wyjdź, proszę. Coś się stało.
       Składam skrzydła i siadam. Nie ma sensu odkładać nieprzyjemnej rozmowy. Ba, teraz w ogóle nie można nic odkładać. Nie ma czasu. Zostało tylko 150 lat. Może nawet mniej.
       - Sam, zostań. Musimy porozmawiać.
       Dwie minuty myślę, od czego zacząć. Potem opowiadam wszystko, od samego początku. Wszystko, co wiem o sobie, o historii ludzkości, którą pamiętam, o Zamku, o tysiącu lat stagnacji, i tych stu pięćdziesięciu, jakie mam na wyrównanie obu rzeczywistości. Ze może to mi się nie udać, a wtedy nie mam pojęcia, co się stanie. Proszę Lirę o wybaczenie za to, że raczej nie będę mógł jej pomóc w odzyskaniu majątku Terrible"ów. Pięć minut milczymy.
       - Czarku, jesteś taki duży - i twoje nieprzyjemności są równie wielkie - mówi ponuro Lira.
       Znowu milczymy.
       - Ale po co w takim razie przejście zamurowali? Sam mówiłeś, że w ciągu stu lat mógłbyś się nie domyślić - zauważa Lira.
       - Może chcieli, żeby był ze mną człowiek, kiedy trafię na bazę? Przyjaciel. W przeciwnym razie mógłbym wykorzystać technikę na szkodę ludzi. Psychologia. Zresztą nie mam pojęcia.
       - A co teraz robić? - pierwszy raz odzywa się Sam.
       - Budować nowe bazy, takie jak ta. Uczyć naród. Ta baza obliczona jest na tysiąc ludzi. Dziesięć takich baz - dziesięć tysięcy ludzi. Sto baz - sto tysięcy. Wtedy stopniowo weźmiemy pod kontrolę kościół i wszyscy będą dla nas pracowali. Ale to za siedemdziesiąt lat, nie wcześniej. Zbyt gwałtowna zmiana władzy doprowadzi do sprzeciwu niezadowolonych i takiej rzezi, że będziemy chodzili po kolana we krwi. I pogrzebiemy naszą sprawę.
       - Nie, Czarku, to nieprędko będzie, a teraz kogo uczyć? Nas tu dwoje, można wezwać syna kowala, może jeszcze kogoś z młodzieży, ale w całej okolicy stu tysięcy ludzi nie zbierzemy.
       - Sto tysięcy - to z biegiem lat. Na początek trzeba 40-50 ludzi. Mam pewien pomysł, ale obawiam się, że już zbyt głupi. Pamiętasz, jak kaplisze rozważali wynajęcie mnie do ochrony Zamku? Pamiętasz, czym chcieli mi płacić?
       - Złotem, a nawet młodymi kobietami na śniadanie - znów zabiera głos Sam.
       - O właśnie! Ustanowię opłatę: chłopca i dziewczynę co miesiąc. Dwadzieścioro czworo na rok. Na pewno będą mieli znajomych, których przekonają później do przyjścia. Tak że za rok będzie nas tu pięćdziesięcioro. Jeśli nie, to zjem swój ogon.
       - Czarku, tak nie można! Przecież nie jesteś Minotaurem. Pomyślałeś o dziewczynkach? One zwariują ze strachu. Poza tym Minotaur źle skończył.
       - Przekonałaś mnie, złotousta. Będziemy szukać innych wariantów.
       - A kto to był Minotaur? - pyta Sam.
       Polecam mu poszukać w komputerze w mitach starożytnej Grecji. Obserwuję, jak Sam naciska jednym palcem klawisze, po czym czyta, poruszając wargami. A jeszcze przed tygodniem nie umiał czytać. Lira go nauczyła. Świetnie. Mam nauczyciela klas młodszych. A każdego dorosłego przybysza będzie uczył ktoś ze starców.
       - Czarku, już wiem! - woła Lira - Po pierwsze trzeba znaleźć tych czytelników, którym wykłuto oczy. Tytus mówił, że tu można wyhodować nowe. Będą ci wdzięczni do końca życia. Po drugie... - urywa - Nie, to do niczego. No dobrze, ludzi biorę na siebie. Tylko musisz wziąć ze składu dwa tuziny przekaźników i położyć je tam, gdzie powiem. I, jak tylko dam ci sygnał, lecieć, dokąd powiem. Aha, Czarku, mogą być także kobiety z niemowlętami?
       - Mogą być, tylko najpierw trzeba dziesięciu starszych ludzi. A co, chcesz wyczyścić harem jakiegoś sułtana?
       Okazuje się, że młodzież nie wie, co to jest harem. Wyjaśniam. Lirze aż oczy płoną. Czuję, że wschodowi grozi przymusowa monogamia.
       - Lira, uwzględnij, że nam potrzebni są tylko ochotnicy.
       Razem z komputerem składu sprawdzam zapasy. Przy maksymalnym ich wykorzystaniu można zorganizować jeszcze dwie bazy, nie więcej. I nie zostanie ani jedna zapasowa nakrętka. Komputer bazy inżynieryjnej wie o górnictwie tyle co nic. Informację zawiera główny komputer centrali informacyjnej. Zmieniam zapytanie. Czy kompleks inżynieryjny może wy-produkować ciężki sprzęt górniczy i transportowy? Może. To już coś. Daję zadanie opracowania całkowicie zautomatyzowanego kompleksu górniczego do zamkniętej eksploatacji złoża rudy. Komputer komunikuje, że około tysiąc lat temu otrzymał zadanie zaprojektowania analogicznego kompleksu do eksploatacji złoża wielometalowej rudy o dwadzieścia kilometrów od Zamku. Studiuję projekt. Nic lepszego bym nie wymyślił. Władcy, podobnie jak ja, nie chcieli za bardzo afiszować swojej działalności. Do złoża miano przebić tunel o średnicy ośmiu metrów, a odpady poprodukcyjne wyrzucić do odludnego górskiego wąwozu. Kolejny raz poraża mnie niewspółmierność celu i środków. Kto mi wyjaśni, dlaczego jeden tunel o średnicy ośmiu metrów, a nie dwa po cztery? I po co w ogóle taki tunel do małego złoża, którego wystarczy na dwa lata? Ale nie będę nic zmieniał, może tak trzeba, nie znam się na tym.
       Daję komputerowi zadanie zrealizować projekt, ale na początek uruchomić ponownie jeszcze dwadzieścia cyberów oraz trzykrotnie zwiększyć moc małej centrali energetycznej, czyli w przekładzie na normalny język wyżłobić w skale jeszcze jedną salę i podłączyć dodatkowo dwa komplety akumulatorów na nadprzewodnictwie. Potem wybieram miejsce dla pięciu wiatraków-olbrzymów. Więcej na mojej górze się nie zmieści. Podrzucam zadanie komputerowi i idę wypełnić zlecenie Liry.
      
       Zadziwiające! Ani Sam, ani Lira nie chcą mieć ogona! Skrzydła chcieliby, a ogon - za nic! Dziesięć minut demonstrowałem im korzyści tego niezastąpionego organu. Zgadzają się, że smokowi ogon jest potrzebny, smok bez ogona byłby jakąś opierzoną żabą. Ale człowiek z ogonom - potwór. Trzeba będzie zapytać o zdanie Tytusa Gadułę. To tak przy okazji, teraz mamy zajęcia z biologii. Studiujemy genom. Ściślej: konstrukcję fenotypu według genotypu. Technologia jest prosta: wkładamy do urządzenia wzorzec tkanki, programujemy komputerem warunki rozwoju - grawitację, skład atmosfery, temperaturę i tak dalej - i patrzymy na ekranie, co z tego wychodzi. Zaczęliśmy oczywiście ode mnie, sam się zgłosiłem. Na ekranie wyszło coś podobnego do ameby, z zejściem śmiertelnym w jedenastym miesiącu. Włożyliśmy kawałek jeleniny z lodówki - otrzymaliśmy na ekranie jelenia. Wzięliśmy wymaz z błony śluzowej ust Sama i Liry. Lira samodzielnie wzięła się za wzorzec Sama, a my we dwójkę za jej. W miarę rozwoju wnosimy korekty. Na przykład od wieku trzech lat ograniczamy długość włosów na głowie do pół metra. Na poziomie 19 lat utrwaliłem wiek i w menu "Stan obiektu" wybrałem punkty "Spokojny bieg" i "Zwolnione tempo".
       - Uch ty! - woła zachwycony Sam.
       Rzeczywiście, obraz rzadkiej piękności. Lira na ekranie biegnie. Rozwiewają się włosy, lekko kołyszą się piersi. Łuk pleców - nie, to trzeba zobaczyć! Prawdziwa Lira zaintrygowała się milczeniem przy naszym stole, podeszła, pisnęła i zakryła ekran dłońmi.
       - Usuńcie to natychmiast! Czarku, to nieuczciwe!
       Zmieniam ustawienia i mówię surowym głosem:
       - Lira, odejdź, nie przeszkadzaj nam w nauce.
       Lira ostrożnie zagląda pod dłonie i usuwa ręce. Na ekranie biegnie szkielet.
       - Zwróć uwagę na pracę stawu kolanowego - mówię, jakby tylko to nas interesowało. Lira patrzy na mnie podejrzliwie, pokazuje pięść Samowi i odchodzi do swojego komputera. Niedługo dochodzi nas śmiech i popiskiwanie. Zadowolona Lira pokazuje nam język. Idziemy zobaczyć, co jej tam wyszło. Na ekranie zwija się jakiś pajączek. Cieniutkie rączki, nóżki, wątłe ciałko, cieniutka szyja, głowa-dmuchawiec.
       - Sam, to ty! - komunikuje z dumą Lira - Wiek pięć lat, rozwój w nieważkości. Czarku, a co to jest nieważkość?
      
      
      
      Biorobot
      
      
      
       Do wieczora próbuję rozszyfrować na komputerze swój genom. Zmieniam warunki rozwoju aż po absolutnie nierealne. Nic nie wychodzi. To dziwne i niezrozumiałe. Mam przecież bardzo dobrze rozwiniętą regenerację. Po złamaniach kości nie zostaje śladu. Zazwyczaj świadczy to o stabilności fenotypu oraz prostym i łatwym do rozszyfrowania genomie. Zazwyczaj - ale nie w moim przypadku. Taką już mam oryginalną naturę. Więc co robić? Już wiem! Trzeba wrzucić w tą skrzynkę wyniki badań tomograficznych i zobaczymy, jak wtedy zaśpiewa! Wyszło! Na ekranie jestem jak żywy! Naukowy dowód mojego istnienia! Teraz spróbuję dowiedzieć się, jaki byłem w dzieciństwie. Smoczka na ekranie zmniejszam dwukrotnie. W ciągu trzech lat osiąga poprzednią wielkość i wagę. Na tym rośnięcie się kończy. Przyjemnie dowiedzieć się, że jestem młody, piękny i w pełnym rozkwicie sił. Zmniejszam smoczka cztery razy. Wyrasta w normalnego. Zmniejszam osiem razy. Wyrasta. Proces załamuje się, kiedy zmniejszam smoczka do dziesięciu centymetrów. Oznacza to, że kiedy się urodziłem (albo wykłułem) byłem nieco większy niż dziesięć centymetrów. A potem rosłem dziesięć lat. Osta- tni rok pamiętam dobrze. Nie urosłem ani o centymetr. Mam więc co najmniej jedenaście lat. Trzeba by wybrać sobie dzień urodzin. Wszyscy mają urodziny, a ja nie. Mogę je sobie ustalić na przykład na jutro. Zrobimy święto. Nie, tak nie można. Prawie na pewno nie urodziłem się właśnie tego dnia, męczyłbym się z tym całe życie. To trzeba będzie dokładnie przemyśleć. Później.
       Próbuję odtworzyć warunki rozwoju zarodka. Zarówno w jajku, jak w organizmie matki to samo. Smoczek rozwija się normalnie od długości trzech centymetrów i wagi pół grama. Czyli od chwili, kiedy już jest dostatecznie dużym, w pełni uformowanym organizmem. Wniosek: nie urodziłem się i nie wykłułem się z jajka. Zrobili mnie. Zapomnij, głuptasku, o urodzinach. Jeśli już cię przypiliło, świętuj dzień zakończenia montażu.
       Wniosek numer jeden: nie zdołam, jak Adam, nawet z pomocą inżynierii genetycznej, wyhodować sobie koleżankę z żebra.
       Wniosek numer dwa: jeśli nawet znajdę koleżankę swojego rodzaju, i tak nie będziemy mieli dzieci. Komuś był potrzebny bardzo żywotny smok w jednym egzemplarzu. Niezdolny do rozrodu, choć ze wszystkimi atrybutami płci męskiej. Widocznie ten ktoś bardzo się bał, że smoki wyprą z tej planety ludzi. Uczucia samego smoka miał w nosie. Potrzebny mu był biorobot. Żeby wypełnił powierzone zadanie i z honorem zdechł pod krzakiem w całkowitej samotności. Jeśli kiedyś spotkam swojego twórcę, zabiję go.
      
       Odwożę Lirę na polanę niedaleko wioski. Rozładowuję worek podarunków dla Tytusa Gaduły. My potrzebujemy kartofli, marchewki, cebuli, rzodkiewki, sałaty i innych warzyw do uprawy na plantacjach hydroponicznych. Nie wyobrażam sobie uprawy kartofli na hydroponice, ale to nie moja sprawa. Cyber-ogrodnik powiedział "Można". Niech się męczy. Lira znowu w skórzanej kurtce. Boże, ileż się z nią nawalczyłem, zanim wytrząsnąłem ją z kostiumu Władców! I tak nie wygląda na zwykłą wioskową dziewczynę, istna lady na leśnej wycieczce. Ubranie idealnie pod figurę, nowe buty, przy boku kindżał. W rączce kindżału - mocna latarka. (Oraz awaryjna radiolatarnia-pelengator, ale ona o tym nie wie, wiemy tylko my z Samem, tak nam spokojniej). Pod kurtką przypięta do ramienia radiostacja. Mikrofon radiostacji ukryty w złotej bransoletce. W wewnętrznych kieszeniach jeszcze sporo technicznych zabawek typu podczerwonych okularów, kierowanych mikrofonów, zwykłych, podczerwonych i nadfioletowych latarek, czy ultradźwiękowych gwizdków, od których wszystkie psy wyją. Krótko mówiąc, Lira zamierza porazić Tytusa potęgą techniki.
       Umawiamy się na spotkanie i lecę w góry. Chcę przyjrzeć się z powietrza okolicom złoża. A propos, dlaczego by nie założyć drugiej bazy po tamtej stronie grzbietu? I jakież to góry? W Anglii, o ile pamiętam, nie ma gór wyższych niż półtora kilometra. A te mają chyba ze trzy. Do diabła, zapomniałem, że tu nie XV, a XX wiek, zupełnie inna linia historii, inne wojny, granice mogły się zmienić. Może to Pireneje albo Alpy? Mieszkasz tu, mieszkasz, a nie wiesz, gdzie. Wstyd, kolego pierzastych! Muszę to wyjaśnić, kiedy wrócę. A pomysł na miejsce bazy całkiem dobry. Droga naokoło zajmie tydzień, i to przez góry. A my dojedziemy metrem w dziesięć minut.
       Znajduję złoże według zapamiętanych kształtów gór. Na geologii kompletnie się nie znam. Nie szkodzi. Jutro-pojutrze zadziała główny komputer. Dowiem się, gdzie mieszkam, i poduczę się geologii. Czas lecieć po Lirę. Ona niedługo ma urodziny, co by jej podarować? Potem trzeba się dowiedzieć, kiedy są urodziny Sama. I Tytusa Gaduły.
       - Panie Smoku, panie Smoku! - wzywa przez radio Sam - Lira przekazała "Mayday"!
       Mayday - to jak SOS w alfabecie Morse"a. Sygnał klęski. Pelenguję i lecę z maksymalną szybkością. Dopiero wczoraj opowiadałem dzieciom o tych umownych sygnałach. Może się bawią? Nie, to nie zabawa. Sam prawie płacze. Każę mu odtworzyć zapis. Głos Liry, stuk ko- pyt, jakiś męski głos "Zatkaj się!", szarpanina, policzki, potem muczenie, widocznie ją zakneblowali. Każę Samowi włączyć teleprzekaźniki, rozstawione na wzgórzach wokół wioski. Sam komunikuje, że widzi trzech jeźdźców, jeden z nich wiezie związaną i przerzuconą przez siodło Lirę. Okrążają błoto, żeby wyjechać na drogę do Litmoondu. Teraz i ja ich widzę. Nie wiem, co z nimi zrobię, ale to będzie coś strasznego. Zauważyli mnie, skręcają do małego las- ku. Idioto, trzeba było poczekać, aż wyjadą w otwarte pole! Jak ich stamtąd wykurzyć? Krążę nad laskiem i obmyślam warianty. Lasek sto na sto metrów, mogę zrównać go z ziemią w dwie godziny. Ale oni mogą zabić Lirę. Nagle z lasku wyskakują dwaj jeźdźcy. Pierwszy, w kurtce Liry, ale z czarnymi włosami, ucieka, drugi w biegu mierzy do niego z kuszy. Pułapka? Nieważne, przesłucham go, powie wszystko. Pikuję, chwytam młokosa, unoszę się w górę i w prawo. Drugi strzela, bełt grzęźnie w błonce skrzydła. Mój jeniec wyjmuje kindżał - też Liry, jak kurtka - i dźga mnie w brzuch. Łaskotki, nic więcej. No, chłopcze, trzeba myśleć głową, teraz leć sam! Mówię mu to, po czym wypuszczam go i z krzykiem spada w błoto z wysokości pięćdziesięciu metrów. Pierwszy człowiek, którego zabiłem. Bez współczucia, bez żalu. Nabieram wysokości i oglądam lasek. Trzeciego jeźdźca, tego z Lirą, nie widać. Zaczyna drętwieć błonka prawego skrzydła. Od czego? Bełt malutki, a w błonce nie ma wielkich arterii. Nagle przestaję czuć koniec skrzydła. Bełt zatruty! Całe prawe skrzydło drętwieje i znika. Przewracam się na bok i wchodzę w stromy korkociąg. Krzyczę przez radio Samowi, co się stało. Chcę zobaczyć, gdzie spadam, ale nie mogę odwrócić głowy. W bagno czy obok?
       Obok. Potworne uderzenie. Słyszę, jak chrzęszczą kości. W ustach pełno wybitych zębów. Usiłuję podnieść głowę, nie mogę. Obracam prawe oko. Lepiej bym tego nie robił. Błonka prawego skrzydła zerwana i jak brudna szmata wisi na złamanym drzewie. Wyraźnie widzę opierzoną brzechwę bełtu, tkwiącego w błonce. Chcę zamknąć oczy i też nie mogę. Wszystkie mięśnie sparaliżowane. Ból gdzieś znika. Nic nie czuję, tylko widzę i słyszę. Słyszę, jak cichnie i zatrzymuje się główne serce. Drugie jeszcze pracuje. Wszystko jak rok temu, tylko nie boli. Strumyka pod nosem nie ma, więc na pewno umrę. Jak nie od jadu, to z pragnienia. Głupio. Dlaczego nie boli? Złamałem kręgosłup czy jad działa? Zresztą jaka różnica? Ile mi zostało? Dziesięć minut? Doba? Tydzień? Jeśli umrę od jadu, to najwyżej godzina. Czas pod-sumować osiągnięcia. Tyle co nic. Czy Sam poradzi sobie z zadaniem? Dwunastoletni chłopiec, który dopiero tydzień temu nauczył się jako tako czytać. Kpiny! Do diabła, ale on tam nie jest sam! Jutro zacznie pracować główny komputer. Sam wie, co robić, komputer wie, jak. Niech nawet grabi haremy, byle sobie poradził. Nie będzie czekał do jutra, jeszcze dziś pójdzie ratować Lirę. We wszystkich ich zabawach, które widziałem, był jej giermkiem. Lira by sobie poradziła. Żeby zemścić się za mnie. Żeby ze wszystkich kapliszy nie zostało nawet mokrego miejsca. Nie, ona też nie da rady. Zbyt gorąca, wszystko zepsuje. Tu trzeba Tytusa. Tytus, Lira i Sam. Tylko razem. Tytus w wiosce, Lira w niewoli, Sam też albo niedługo tam trafi, albo zginie. Czyli klęska. Zupełna. Co komputery beze mnie zdołają zrobić? Wydobędą rudę, zakończą remont bazy - i koniec. Nie powiedziałem im, gdzie budować drugą bazę, więc jej nie zbudują. Za dziesięć lat cybery zakonserwują bazę na kolejne tysiąclecie. I to wszystko. Jeśli pojawi się następny smok, będzie musiał przebijać stalową zaporę półmetro-wej grubości. I mieszkać na balkonie. Nie, tam jest za zimno, nie zechce. Czyli koniec.
       Drugie serce bije coraz słabiej. Dlaczego jeszcze nie umarłem, przecież nie oddycham? Może czerpię tlen błonkami skrzydeł? Ale została mi już tylko jedna. Co to za chlupanie? Kroki? Tak, ktoś idzie. Tamten prowadzący kaplisz chciał moją czaszkę. Ale się zdziwi, kiedy zobaczy dolny kieł na miejscu. Poczuję coś, gdy będą odcinać mi głowę czy nie?
       W polu widzenia pojawia się człowiek. Ten sam, który strzelał z kuszy. Mokry do pasa. Podchodzi ostrożnie i kilka razy szturcha mnie mieczem w nos. Słyszę, ale nic nie czuję. Nie mogę nawet skoncentrować na nim oczu. Ale na kaplisza nie wygląda, raczej giermek jakiegoś rycerza. Macha mi dłonią przed lewym okiem. Potem obchodzi nie dookoła. Próbuje pod- nieść mordę za górny kieł. Kieł z mlaśnięciem wyskakuje ze szczęki i zostaje mu w ręce. Nie czuję żadnego bólu. Człowiek ze zdumieniem patrzy na ząb, po czym wyciera go o trawę i chowa do sakwy. Ściąga z drzewa błonkę, rozściela na trawie, i, wyjąwszy strzałę, składa jak koc. Potem wyjmuje miecz i idzie do mnie. Gdy odchodzi, widzę, jak wkłada do sakwy moje uszy. Znika. Na oczy powoli kapie gęsta brązowa krew. Nic nie widzę. Słyszę dzwon. Przyszedł czas powiedzieć wszystkim "Żegnajcie". Jak się nazywam? No, jak się nazywam?!!!
      
       Przychodzę do siebie z bólu. Ciemność i ból. Falami. W takt oddechu. Oddycham! Po co? Było tak dobrze. Teraz będę umierał z pragnienia. Długo. Całą wieczność. To już było, ale tam był strumień. Dlaczego nic mi nie wychodzi? Dlaczego ten gad nie odrąbał mi głowy? Trzeba coś z tym zrobić. Nie mogę cierpieć takiej męki. Trzeba rozwiązać zadanie logiczne. Jakie? Dopiero co wiedziałem. Głupcze, przecież to jasne, co trzeba zrobić, żeby nie bolało. Minuta odpoczynku - i bym wymyślił. Nie mogę myśleć. Wiem! Trzeba umrzeć. Jak? Też nie mogę. Więc trzeba się przebić. Z bólu. To mogę. Żeby tylko od razu. Na drugi raz ducha nie wystarczy. No r-r-raz!
       Próbuję ostro się zerwać i natychmiast wpadam w bezdenną czarną studnię.
      
       Przed oczami kolorowe plamy. Oddycham. Boli, ale można wytrzymać. Chce mi się pić. Na razie tylko się chce, potem będzie bardzo się chciało, potem niewyobrażalnie się chciało, potem będzie wszystko jedno. To wszystko już było. Dawno, rok temu, całe życie temu. Dlacze- go nie umarłem? Bo spadłem na drzewo i zerwałem błonkę wraz ze strzałą. A tego jadu, który już przeniknął do organizmu, nie wystarczyło. Jestem na wyspie na błocie. Tu tylko cztery drzewa na pięciuset metrach kwadratowych, to pamiętam. Ależ mi się nie udało! Będę teraz umierał z pragnienia całe życie. Do wody dwadzieścia metrów w którąkolwiek stronę, a ja umrę. Nie spełniwszy nadziei twórców. Nie wiem, co chcieli przeze mnie osiągnąć, ale zawiodłem. Nie uratowałem Liry. Zaskarbiłem sobie w wiosce ogólną nienawiść. Złamałem grzbiet Łucji. Śmierć pechowca. No już, szybciej! Spróbuję hipnozy. Jestem zmęczony. Jestem bardzo zmęczony. Chcę spać. Zasypiam...
      
       Teraz bardzo chce się pić. Długo mrugam, żeby oczyścić oczy z zaschniętej krwi. Wyczyściłem. Ranek. Nie, wieczór. Zresztą jaka różnica? Spać. Jestem zmęczony. Jestem bardzo zmęczony...
       Pić. Jeśli wyciągnę skrzydło naprzód, to, kiedy przyjdzie deszcz, woda po błonce ścieknie do ust. Jakie skrzydło? Na lewym leżę, na prawym nie ma błonki. Szkoda, taki pomysł przepadł. Jaka różnica, deszczu i tak nie ma...
      
      
      
      
      Zrodzony do pełzania...
      
      
      
       Woda na języku! Deszcz? Nie. To znaczy, że mi się przywidziało. Spać...
       Znowu? Otwieram oczy. Wieczór. Ciemnieje. Moja paszcza otwarta i podparta dwoma kołkami, żeby się nie zamknęła. Koło mordy leży stosik wybitych i połamanych zębów. Podchodzi goły do pasa człowiek i wyciska mi w usta jakąś szmatę. Tytus! Tytus Gaduła! Gorączko- wo ruszam oczami, żeby zwrócić jego uwagę. Patrzy na mnie, porusza wargami. Nic nie słyszę. Ogłuchłem. Tytus pyta o coś, patrzy na mnie, po czym ostrożnie wyjmuje kołeczki z mojej paszczy/ Poruszam językiem, połykam wodę. Udało się. Spróbuję mówić.
       - Ogłuchłem... Wody... Wiadrem...
       Dziwne, siebie słyszę, jego nie. Tytus kiwa głową, rozkręca szmatę, naciąga na siebie. To jego koszula. Znowu coś mówi, robi uspokajający gest ręką i szybko odchodzi. Dlaczego go nie słyszę? Już wiem! Ten gad mi obciął uszy. Kanał na pewno jest zatkany krwią. To nic, do diabła z uszami! Wyrosną nowe. Żyję, czyli trzeba pomyśleć, jak ratować Lirę, jeśli ona jeszcze żyje. Najpierw trzeba dostać się na Zamek. Tytus przez radio wezwie Sama. Sam pójdzie na zamek i sprowadzi pół setki cyberów. Cybery zrobią wytrzymałe nosze i zaniosą mnie na Zamek. Dźwig dla wiatraków podniesie mnie na balkon. W ciągu doby baza inżynieryjna przygotuje dziesięć bojowych cyberów i śmigłowiec. No i wiele pajączków-zwiadowców. Wyciągnę Lirę nawet spod ziemi. I jeśli choć włos spadł z jej głowy... Pożartowaliśmy sobie, dosyć. A teraz - spać, dopóki Tytus nie wróci. Gdy już uratuję Lirę, położę się w centrum medycznym, żeby zregenerować skrzydło. I uszy. Co ze mnie za smok bez uszu? Niesolidne.
      
       Wypijam cztery wiadra wody, po czym proszę Tytusa o przetkanie uszu. Pomaga, teraz możemy rozmawiać. Wypijam jeszcze z dziesięć wiader i wykładam swój plan. Tytus ponuro kręci głową. Robi mi się zimno.
       - Lira zginęła?!
       - Nie, z Lirą wszystko w porządku. I Sam też ma się dobrze. Przez te dziesięć dni wiele się jednak zmieniło, panie Smoku.
       - Dziesięć dni?
       - Tak, panie Smoku. Teraz Lira prawnie jest niepocieszoną wdową, lady Detterville. I Sam jest z nią jako ni to paź, ni to giermek. Kompletnie zbiła z tropu całą czeladź, zbiera zastęp wyborowych śmiałków, umacnia zamek. Osobiście rozmawia z każdym żołnierzem, sama każdego sprawdza. Z mieczem, kopią, łukiem i kuszą.
       - Czekaj no, a dlaczego nie wróciła do mojego Zamku?
       - Dlatego, panie Smoku, że pańskie żelazne gnomy się zbuntowały.
       - Co!???
       - No, może to i nie bunt, nie obrażają Sama, ale nikogo nie słuchają i robią, co chcą. Sam mówi, że zaczęło się to od chwili, kiedy naprawiły swojego głównego komendanta. Co by im nie rozkazał, zaraz żądają hasła. Panie Smoku, a może pan je zna?
       - Nie, nie znam. Proszę cię, Tytus, przynieś jeszcze wody.
       Wypijam ze dwadzieścia wiader. Potem proszę, żeby mi opowiedział wszystko jeszcze raz, od samego początku i ze szczegółami.
       - O szczegóły możesz ją sam zapytać, mam przy sobie radiostację. Gdy tylko dziewczynka usłyszy, że żyjesz, konia na śmierć zajedzie, a za dwie godziny tu będzie.
       Obmyślam propozycję. Co ona tu zobaczy? Półżywy worek połamanych kości, bez uszu i zębów. I przede wszystkim bez skrzydła. I co zrobi? Zostanie tu pielęgnować mnie. A co się stanie z jej nieokrzepłą władzą w zamku? Nie, nie chcę, żeby mnie takiego widziała.
       - Nie, Tytusie, tylko nie teraz.
       - Rozumiem. Jak widziałeś, porwał ją sir Detterville. Pewnie chciał popatrzeć sobie na ciebie. Ta ziemia chyba jest niczyja. Sir Detterville i dwaj giermkowie postawili tu szałas, zrobili zasadzkę na drzewie i dyżurowali dwa dni. Może nawet trzy, tam nielicho nadeptane. I nagle - coś podobnego, ależ im się udało! - przylatuje sama lady Terrible. Jeśli mądrze pokierować sprawą, można będzie zająć wszystkie jej ziemie. Wyśledzili ją w drodze powrotnej, porwali, ale akurat ty przyleciałeś. Co tu się działo, wiesz lepiej ode mnie. Potem sir Detterville zgwał-cił ją, związaną. Wieczorem jeszcze raz. A rano zawiódł do kościoła, który stoi na jego ziemi. Tam zaślubiono ich według wszelkich reguł i Lira udała, że pogodziła się z losem. Nie wiem, co ona mu tam mówiła, ale do zamku wjechali ręka w rękę. I sir Detterville przedstawił ją jako lady Detterville, dawną pannę Goodwin. Potem była uczta na dwa dni. A na drugą noc sir Detterville spadł z głównej wieży zamku i rozbił się na śmierć. Zbiegli się wszyscy, wybiegła w samej nocnej koszuli młoda żona, rozkazała otoczyć basztę i przeszukać dokładnie od góry do dołu. Na górnym placyku znaleźli tego giermka, który do ciebie strzelał, z pobitą gębą i pijanego w sztok. Lira kazała oblać go wodą, żeby wytrzeźwiał, i zamknąć w ciemnicy. A rano urządziła sąd. Taki, że u wszystkich w zamku dotąd kolana się trzęsą. Gdy pięciu sędziów uznało go winnym, rozkazała wyrwać mu język i osobiście rękojeścią miecza wybiła mu wszystkie zęby. Obcięła mu uszy i coś z męskich przymiotów. Potem kazała lekarzom ob- ciąć mu ręce powyżej łokci, wywieźć z zamku i wrzucić do przydrożnego rowu. Następnego dnia pochowała męża, i zaraz po pogrzebie zrobiła przegląd zamkowej straży. Tych, którzy trzy razy nie potrafili trafić w tarczę z pięćdziesięciu kroków, kazała wychłostać. Dwaj strażnicy zbuntowali się, schwytali za miecze. Pierwszemu ścięła głowę zanim zdążył wyciągnąć mecz z pochwy, drugiemu wybiła broń i złamała rękę. Następne wzięła czyjś łuk i wsadziła w tarczę wszystkie strzały, cały kołczan. Po czym rozpłakała się i uciekła.
       - Tytusie, opowiadasz to tak, jakbyś tam był.
       - Byłem tam.
       Milczymy. Skąd w Lirze tyle okrucieństwa? Przecież rozmawiałem z nią na ten temat i mi obiecała. Chociaż - nie. Obiecała nie dręczyć swoich poddanych. A teraz mści się za mnie, choć wie, że to by mi się nie podobało. Zęby, uszy - jasne. Oko za oko, ząb za ząb... O Boże!
       - Tytusie, obejrzyj mnie uważnie. Czy oprócz skrzydła i uszu wszystko jest na miejscu?
       - Brakuje jeszcze końca ogona, może z łokieć, dwóch pazurów, nie wiem, ile masz połamanych kości. A ty sam nie czujesz, gdzie boli?
       - Wszędzie boli. Tytusie, a jak się domyśliłeś, żeby tu przyjść?
       - Obiecałem Lirze, że razem z kowalem ciebie pochowamy. Panie Smoku, a jak to się stało, że Sam cię wziął za martwego?
       - Ja sam wziąłbym siebie za martwego. Mówisz, że minęło dziesięć dni, a ja tylko cztery razy byłem krótko przytomny. Nie przyniósłbyś jeszcze trochę wody? I zjadłoby się co nieco.
       Tytus przychodzi codziennie. Przynosi jedzenie: namoczone ziarno, kartofle, drobno pokrojone gotowane mięso, tłuczone skorupki jajek - jak mówi, żeby kości się szybciej zrosły. Przynosi także nowości. Poplątane i nieprzyjemne. Cała wioska wie, że Lira żyje. Niektórzy po dwa razy jeździli do zamku Detterville"ów. Oczywiście Sama też poznali. I przy tym wszyscy udają, że nic się nie stało. Przy studni mówią: "Słyszeliście, ta lady Detterville jest zupełnie jak jej nieboszczyk dziadek". Wczoraj kowal pobił jakiegoś chłopa ze słowami: "Nie ma żadnej lady Terrible. Umarła. Jest lady Goodwin. Zrozumiałeś, świński ryju?". I smok cieszy się teraz szacunkiem. Ktoś puścił plotkę, że wtedy kaplisze przyjechali po Sama. A smok uratował go w ostatniej chwili. Brednia. Ale wszyscy wierzą. No i wszyscy mówią, że smok umarł - a znoszą Tytusowi mięso, ziarno, kartofle. W tajemnicy. W nocy. Workami. Gdzie w tym logika?
       Lira w swoim zamku naprawiła most zwodzony, wyczyściła i napełniła wodą fosę, doprowadza do porządku ściany. W jej garnizonie jest stu ludzi, ale każdy wart jest trzech. Dyscyplina żelazna. A tych, którzy się w zamku obijali, rozbiła na cztery brygady i wyprawiła do najbliższych wiosek naprawiać mosty i drogi, czyścić studnie, budować domy dla tych, którzy żyją w najbardziej zrujnowanych. Nikt szczególnie nie protestował. Po pierwsze, każdy cieszył się, że jest daleko od groźnej lady; po drugie wszyscy mają w wioskach krewnych, a wybudować dom kuzynowi, i to jeszcze na koszt zamku - co w tym hańbiącego?
       Jeszcze jedna nowość. Wieczorami koło zamku trenuje rycerz w czarnej zbroi. Jego koń na- zywa się Byczek. Czarną zbroję też znam. Zrobiona pod moim kierownictwem według technologii produkcji skafandrów głębinowych. Z kompozytów. Wielowarstwowy przekładaniec jakichś superwytrzymałych siatek i wiążącego metalu. Trenować walkę na dwuręczne miecze bez zbroi - to samobójstwo. Dlatego, ku ogólnemu zadowoleniu, wykonano dwa kostiumy. Dla Liry zbroja czarna, a dla Sama - złota.
       - Tytusie, nie możesz jej zakazać?
       - Panie Smoku, ona uważa, że już jest dorosła. I chyba rzeczywiście jest. Zakazać jej nie mogę, mogę tylko przekonywać. Ale przekonać też nie mogę, gdyż nie wiem, co chce osiągnąć. A ona milczy. Milczy i bardzo się śpieszy. Jakby miała przed sobą tylko rok życia.
      
       Leżę na grzbiecie. Kości zrastają się krzywo, jak popadło. Zwłaszcza żebra. Jak leżałem, tak się zrosły. Ale to nieważne. Potem się wyrównają. Nie wiem, jak to się dzieje, ale sprawdzone doświadczalnie. Gdzie nie trzeba, rozejdzie się, gdzie trzeba, narośnie. Źle tylko, że bardzo boli przy chodzeniu. Teraz najważniejsze jest dostanie się na Zamek. Gdyby udało się wyłączyć główny komputer, pozostałe być może będą mnie znowu słuchały. Na wezwania przez radio cybery nie odpowiadają. Jeśli błona skrzydła będzie rosnąć w takim samym tempie, jak wszystko pozostałe, będę mógł latać dopiero za sześć do dziesięciu lat. Od samej myśli chce się umrzeć. Pełzać po ziemi jak jaszczurka, podczas gdy do centrum medycznego będzie tylko dwieście metrów w linii prostej! Ale bez skrzydeł dostanie się na balkon jest niemożliwe. Gdyby ktoś dostał się na szczyt skały, można byłoby posłużyć się dźwigiem cyberów. Cybery nie pomogą, ale i nie będą przeszkadzać. Ale na skałę tak samo trudno się dostać jak na balkon. Jakie jeszcze są wejścia do Zamku? Jest półtorametrowa sztolnia do systemu pieczar, którym płynie podziemna rzeczka. Z rzeczki czerpana jest woda dla potrzeb Zamku. Ale nikt nie wie, jak trafić do tych pieczar. Zresztą i tak nie wejdę przez pionowy szyb. Metro na tą stronę góry nikt nie będzie kopał, nie zdążyłem wydać rozkazu. Chyba wszystko... Zaraz! A tunel do usuwania odpadów po wydobyciu i przeróbce rudy? Będą je wyrzucać do zapomnianego górskiego wąwozu. Nad tym wąwozem latałem. Jeśli zdołam tam dojść na nogach, to trafię wprost na Zamek. Teraz - kiedy ten tunel będzie gotowy? Studiowałem projekt, powinienem to wiedzieć. Najpierw będą przebite dwa technologiczne tunele o średnicy jednego metra do gruntu. Potem zacznie działać główny kombajn o mocy przerobowej do 30 metrów sześciennych na minutę. Od Zamku do wąwozu jest około pięciu kilometrów. Czyli na główny tunel do wąwozu trzeba około tygodnia. Przypuśćmy, że na technologiczne też około tygodnia - jeśli nie myśleć o energii. Na moje pięć wiatraków i rozbudowę centrali energetycznej potrzeba dziesięć dni. Czyli w sumie od 25 do 30 dni. Od dnia mojego upadku minęło dwadzieścia dni. To znaczy, że za tydzień trzeba będzie ruszyć w drogę.
      
       Opuszczam wyspę na bagnie i przechodzę do lasku. Jeśli będą mnie szukać, to ani trochę nie pomoże, ale głupio tak leżeć okrągłą dobę na widoku. A teraz znowu bardzo chce mi się żyć. Jestem jeszcze młody. I piękny... No, nie teraz, ale będę. Gdy tylko zregeneruję ogonek. I mam wiele do zrobienia. Dokładnie opowiadam o wszystkich swoich planach Tytusowi. O nowych bazach, wyprawie w góry, nauczaniu ludzi, głównym komputerze. Że jego wyłączenie może być niebezpieczne. Tytus proponuje, że pójdzie ze mną. Długo się kłócimy, ale w końcu upewniam się, że to ma sens. Przez tydzień omawiamy szczegóły. Rysuję na ziemi plan całej bazy i każdej sali z osobna, zewnętrzny wygląd komputera. Wyjaśniam, jak odłączyć go od pamięci, jak zepsuć kanały łączności lokalnej sieci komputerowej, jak zrobić to..., co robić, jeśli... itd., itp. Oczywiście jeśli dojdę, zrobię to sam, ale wszystko może się zdarzyć.
       Ósmego dnia Tytus przekazuje mi ciekawą nowość: nad górami pojawił się obłok ni to dymu, ni to pyłu. Pewnie zaczął pracować główny kombajn, kierunek się zgadza. Zbieramy rzeczy i wyruszamy. Rzeczy niewiele, może te trzysta kilo, głównie jedzenie. Pierwszy kilometr przechodzę nawet dość łatwo, drugi trudniej, po piątym poddaję się. Do Zamku zostało trzy razy tyle, a potem jeszcze pięć przez góry. W linii prostej. Jeśli to przejdę, będzie można mnie zaliczyć do świętych męczenników. Tytus idzie nocować do domu.
       Drugi dzień wyprawy. Przechodzę dziesięć kilometrów. Serca biją jak oszalałe, dzwoni w uszach. Pod koniec mój ogon opada i ciągnie się po ziemi. Tytus dyplomatycznie udaje, że nie widzi. A może nie domyśla się, co to znaczy. Wieczorem znowu idzie spać do domu. Mówi, że piesze spacery dobrze robią na zdrowie.
       Trzeci dzień. Wchodzimy na wzgórze i rozkoszujemy się widokiem Zamku. To znaczy Tytus się rozkoszuje. Ja ledwie stoję na łapach, kolana drżą. W dodatku boli każdy oddech pełną piersią. Za to przyjemnie odnotować, że nowe wiatraki już pracują. Obłok pyłu nad wąwozem zrobił się trochę mniejszy. Zresztą to moje gapiostwo. Trzeba było w projekcie uwzględnić wodną zasłonę od pyłu. Z drugiej strony, zrobiłem już tyle pomyłek, że jedna więcej nie zepsuje mojej statystyki. Tytus łączy się przez radio z Samem. U Liry wszystko w normie. Schodzimy w dolinę i zaczynamy podejście na zbocze góry. Później, w miarę możliwości, pójdziemy po grzbiecie. W połowie zbocza robimy odpoczynek. Opowiadam Tytusowi alpinistyczne fantazje. Ciekawe, skąd je znam? Aha, już dawno chciałem wyjaśnić jedną rzecz.
       - Tytus, jak się te góry nazywają?
       - Lakny. Lakanelle.
       - Nie znam takich. Wiesz, gdzie są Alpy?
       - To tam - macha ręką - Na południowy wschód.
       - A Pireneje?
       - Na południe.
       Nic nie rozumiem. Jeśli prawidłowo pamiętam mapę, takich gór w moim świecie nie było. Tu powinien być kanał La Manche, a nie żadne góry. I Golfsztrom nie tam płynie. Mamuty żywe biegają. Coś źle się dzieje w państwie duńskim. Szekspir. Hamlet. Dobrze, później się zorientuję. Liczę do stu i wstajemy.
       Przechodzimy grzebień. Przed nami ściana. Niewysoka, sześć metrów. Podnoszę w górę Tytusa, potem z niewiarygodnym trudem sam włażę. Jeszcze sto metrów i będzie rajski zakątek. Jezioro i trzy drzewa. No, jesteśmy. Woda czysta i tak zimna, aż drętwieją zęby. Rozbijamy obóz. Ba, jak to dumnie brzmi: rozbijamy obóz. Nasz obóz to pled, pod którym będzie spał Tytus. Ja po prostu kładę się na brzuchu, gdzie stałem, i patrzę na ognisko. Rzadkie iskry lecą w rozgwieżdżone niebo. Gwiazdy wielkie jak grochy. I tak dużo ich, tak dużo! Teraz już wiem, co to znaczy diamentowe niebo. Wszystko będzie dobrze. Tak rozgwieżdżona noc zdarza się raz na dziesięć lat. Niemożliwe, żeby po takiej nocy przytrafiło się coś złego. Jutro wszystko powinno się udać.
      
       Czwarty dzień wędrówki. Ponury chmurny ranek. Skały. Labirynt. Koło południa zaczyna mżyć i obłok pyłu znika. Poczucie kierunku parę razy mnie zawodzi. A jednak znajdujemy wąwóz. I co z tego? Dwie metrowe dziurki w skale na wysokości około stu metrów. Między dziurkami zakręca w płynną spiralę kratownica estakady. Z dalszej dziury co chwilę wyska-kuje sznur beczkopodobnych wagoników, przejeżdżając spiralę przewracają się, wysypując w biegu zawartość, i znikają w drugiej dziurze. Bez odpoczynku, nawet nie zwalniając. Główne- go tunelu jeszcze nie ma. Pomyliłem się w obliczeniach o dwa tygodnie. Można byłoby spuścić Tytusa na estakadę na linie, ale co dalej? Skok do pędzącego z taką szybkością wagonika to pewne samobójstwo, zatrzymanie wagoników jest niemożliwe. Chociaż nie, jeśli zwalić z góry na estakadę duży kamień, jak najbardziej możliwe. Zanim cybery przybędą i naprawią, minie co najmniej godzina. Przez tą godzinę Tytus musiałby pochylony jak małpa przebiec w kompletnej ciemności około pięciu kilometrów. A jeśli puszczą wagoniki na spotkanie, rozsmarują Tytusa jak masło... Nie, to zbyt niebezpieczne. Lepiej poczekać, aż przebiją główny tunel.
       Piąty dzień. Pada. Siedzę zasępiony pod skałą. Tytus usadowił się pod moim skrzydłem, ma tam ciepło i przytulnie. Opowiada bajki z filozoficznymi podtekstami. O lisicy i winorośli, o jeżu, na którym usiadł niedźwiedź (polubiłem nieboszczyka za śmiałą krytykę z dołu), o chłopcu, który milczał do dziesiątego roku, a potem przemówił (kotlety się przypaliły... A wcześniej wszystko było normalne?). Takich historii on zna niewiarygodną ilość. Dziwne, ale na dziesięć wątków dziewięć znam.
       Piszczy radiostacja. Zadowolona Lira komunikuje, że wreszcie złapała i przywiozła do zamku dwóch pacanów razem z rodzinami. Tych samych, których Czarek kazał schować przed kapliszami. Potem długo wyjaśniała, a jakim schowku Tytus ukrył kieszonkowy akumulator wysokiego napięcia, który zostawiła mu na przechowanie przy ostatnich odwiedzinach w wiosce. Coś zamierza, to jasne. Siedzę jak na szpilkach, ale nie mogę się włączyć. Jeszcze za wcześnie na zmartwychwstanie. To będzie ostatni atut. Najpierw baza, potem cała reszta. Jeśli poradzę sobie z głównym komputerem, daruje mi brak uszu. No niechby już ten tunel szyb- ciej przebili! A propos, trzeba zmniejszyć racje żywnościowe. Nie wiadomo, jak długo będziemy tu siedzieli. I jak ja wejdę do tunelu. Tytusa można z góry spuścić na sznurze. Ale mnie żaden sznur nie wytrzyma. Trzeba więc najpierw zejść do wąwozu, potem podejść po nasypie. A czy nasyp sięgnie tunelu? Średnica 8 metrów, powierzchnia przekroju 50 metrów kwadratowych, długość tunelu 5 kilometrów. Jaka sterta wyjdzie? Omal nie zapomniałem, to jeszcze trzeba pomnożyć przez 1,4. To nie monolit, tylko gruz. Tak, chyba powinna sięgnąć. W ostateczności Tytus dziesięć razy złoży sznur i ostatnie kilka metrów przejdę po sznurze.
       Dziewiąty dzień. Jedzenie się skończyło, a deszcz ciągle pada. Jeśli jutro nie otworzy się tunel, będziemy musieli zejść w dolinę po jedzenie. A zresztą po co mi jedzenie? Niechby mnie ktoś zastrzelił, żebym się nie męczył. U-u-u! I znowu! Rok temu sześć zębów się kłuło, dwie doby nie spałem, a teraz cała setka! Ludziom to dobrze, mają tylko 32 zęby i wszystkie takie malutkie. Moich wybitych wystarczyłoby na trzech ludzi. Przypomniałem sobie, o co chciałem zapytać.
       - Tytusie... U-u-u, przekleństwo!... Tytusie, czy nie chciałbyś mieć ogon, jak ja?
       - Nie obrażaj się, panie Smoku, ale czy wyście się umówili, żeby pośmiać się ze staruszka, czy może to miał być jakiś zakład? Najpierw zapytał mnie o to Sam. Potem Lira. Teraz ty. Po co mi ogon? Chciałbym mieć więcej włosów na głowie, a mniej o dwadzieścia lat. A ogon tylko by mi ciągle utykał w drzwiach.
       - Nic nie rozumiesz, Tytusie. Dlatego u was, ludzi, z kobietami są ciągłe nieporozumienia. Wyobraź sobie, że przychodzisz do dziewczyny, a ona zgina ogon tak. Nieważne, co przy tym mówi, od razu widzisz, że jest ci rada. A jeśli zrobi taki ruch, bez słów zrozumiesz: uciekaj, póki nie wypuściłam pazurów. Przekonałem?
       - O to właśnie chodzi, że ludzie zawsze starają się zamknąć swoją duszę na dziesięć zamków. A po tobie, panie Smoku, jak tylko spojrzysz, zaraz wszystko widać. Gotów jestem założyć się o siedem życzeń, że dzisiaj zęby cię bolą.
       - Nie będę się z tobą kłócił, mam już tylko jedno życzenie: zrobić sobie dziób jak u dzięcioła. Żeby nie było w nim ani jednego zęba.
       Dlaczego wszyscy o mnie zawsze wszystko wiedzą? Tylko ja sam nic o sobie nie wiem. A jeśli już się dowiem, to każda następna nowość jest gorsza od poprzedniej. Najpierw byłem beztroskim smokiem. Potem samotnym smokiem. To było jeszcze zanim spotkałem Tytusa. Potem zwierzątkiem Władców. Potem szczurem w labiryncie. A teraz jestem biorobotem. Może by tak plunąć na to wszystko? Ogłosić strajk okupacyjny, dopóki mi nie zrobią koleżanki. Poprzekręcali historię, a ja muszę sam ją rozplątywać. Nie chcę! No tak, a Lira w międzyczasie zginie. Jak te łajdaki wszystko obliczyły! Czy mogą mnie obserwować? W zasadzie nic nie przeszkadza przenikaniu informacji przez czas. Inna sprawa - czy ci obserwatorzy w ogóle istnieją? Jeśli każde moje działanie może zmienić przyszłość, to może być i tak, że tych, którzy mnie stworzyli, już w niej nie będzie i nawet nie będę mógł się na nich zemścić. Nie, to trzeba dokładnie przemyśleć. I tak nie ma co robić, zęby bolą, żarcie się skończyło.
       Od początku. Władcy przyszli z Jasnej Przyszłości. Lira mówi, że zstąpili z nieba. Wbrew pozorom, jedno bardzo pasuje do drugiego. Ziemia krąży wokół Słońca. Słońce porusza się wraz z całą Galaktyką. Przy czym nie po prostej, gdyż Galaktyka się obraca. Jeśli przeniesiesz się o rok w przeszłość albo w przyszłość, najprędzej znajdziesz się w kosmosie. Start w kosmosie do podróży w czasie też jest prostszy. I bezpieczniejszy. I łatwiej określić przenoszoną masę. Wszystkie znane fakty układają się w tej hipotezie jak naboje w ładownicy. Pozostaje jeden drobiazg. Nauki to nawet nie interesuje, ale mnie tak. Jak się nazywam, jak tu trafiłem, kim i gdzie byłem, zanim tu trafiłem? To bardzo ważne, przecież kilka razy mi się śniła ludzka samiczka, czuła i mojej wielkości. Dopóki nie spotkałem Liry. Potem nastąpiło jakieś prze- sunięcie skali w podświadomości i wszystko wróciło do normy. Trzeba było dawno nad tym pomyśleć, to jest proste jak dwa razy dwa! Albo w ciele smoka umieścili ludzki mózg, albo wpisali mu w mózg czyjąś pamięć. Raczej to drugie. Może nawet od kilku ludzi. I jeszcze podretuszowali na komputerze. Dlatego mam w głowie taką kaszę: od XIX do XXIII wieku. Z pewnością chcieli, żebym był trzy razy mądrzejszy, a ja zacząłem robić błędy za trzech.
       Nieważne. Ważniejsze, co dalej robić. Rozpędzić proces jak cwałującego konia czy tylko lekko popchnąć? Przeskoczyć przez wojny, głód, zrujnowaną ekologię, wyczerpanie surowców i awarie automatycznych stacji eksploatacyjnych. A może sami mają nabijać sobie guzy i łamać zęby o granit nauki? Nie, moi twórcy chcieli, żebym forsował postęp. Ale skąd ja to wziąłem? Nie dowiedziono. Dowiedziono tylko, że trzeba wyrwać ludzkość z zastoju. Przez sam fakt mojego istnienia. Cała reszta to tylko hipotezy. Więc co mam robić? Jakże łatwo było Hamletowi. To be or not to be. Malutki problemik, dotyczący dziesiątków ludzi. I zęby go nie bolały. Znowu podchodzę do kobyły nie z tego końca. Jeśli decyduję za ludzkość, to trzeba myśleć o tym, co jest najlepsze dla niej, a nie dla mnie czy tych wiwisektorów, którzy mnie stworzyli. Zastój jest zły. To pewnik. Dalej. Czy chcę, żeby ludzkości było dobrze? Chcę. To znaczy, że z zastojem trzeba skończyć. Dalej. Można zrealizować dwa warianty po- stępu: powolny i szybki. Który lepszy? Powolny znam, sprawdzony, ale niebezpieczny. Hiroszima, Nagasaki, kryzys karaibski 1962 roku, Czernobyl i krater Tycho na Księżycu. To w tym świecie, który pamiętam. A jeśli w tym świecie też będzie swój kryzys karaibski i nie zakończy się tak szczęśliwie? A co wiem o szybkim wariancie? Nic. Czarny koń... Postawię na czarnego.
       Co tam za łoskot? Hurra! Tunel! Budowaliśmy, budowaliśmy i wreszcie zbudowaliśmy!
       - Tytusie, Tytusie, wstawaj, widzisz ten gzyms? Spuszczę cię tam na linie i poczekasz na mnie. Beze mnie do tunelu nie wchodź, mogą cię nie zobaczyć i zgnieść. Ja zejdę do wąwozu i wdrapię się po nasypie.
       "Wdrapię się po nasypie"... To okazało się najsłabszym m miejscem planu. Co wejdę pięć kroków do góry, zjeżdżam o cztery w dół. Przy takiej arytmetyce trzeba przejść nie sto metrów, a pięćset. Jeśli uwzględnić, że jeszcze chodzę z trudem i nie jadłem do syta cały tydzień, to jest to odwaga granicząca z szaleństwem. Jeszcze dziesięć kroków... I znów zjeżdżam w dół. Dobrze przynajmniej, że wagoniki przestały jeździć. Co prawda wylot tunelu jest trochę z boku, więc nowy potok kamieni i tak powinien mnie ominąć.
       Minęła chyba cała wieczność. Przeszedłem już połowę osypiska. Tytus składa linę potrójnie, przywiązuje do estakady i rzuca w dół. Koniec wisi pięć metrów nade mną. Idę do góry. Prawie się nie podnoszę, ale lina jest coraz bliżej... Jeszcze krok... Mam! Oczywiście moich pięciu ton długo nie utrzyma, ale jeśli dokładnie... Ależ to po prostu cud! Szybkość trzykrotnie wzrasta.
       Zrobiłem to! Doszedłem! Hurra! Teraz potomkowie mogą mnie nazywać Czarek Górski Kozioł. Kozioł - to się zgadza. Koziołek Matołek. Nie mam żadnego planu, co dalej. Gwiżdżę na to! Żebym ja, człowiek, nie oszukał metalowej skrzynki! Znowu pomyślałem o sobie jako o człowieku. Nieważne. Najważniejsze - nie kłamać. To bez trudu odkryje. I obniży indeks zaufania, czy informacyjności. W każdym razie nie uwierzy, kiedy trzeba będzie skłamać. Ale nie kłamać - to jeszcze nie znaczy mówić prawdę. Cienka linia, na której będę balansował.
       - Tytusie, teraz idziemy na bazę. Postaraj się jak najmniej mówić. Rozmawiać będę ja. Odpowiadaj tylko na moje pytania albo na pytania cyberów, powtórzone dwukrotnie. Jeśli zapytają cię, kim jesteś, odpowiedz, że kwatermistrzem i moim doradcą do spraw kontaktów z miejscową ludnością. A teraz wsiadaj na mnie. Tak jest bezpieczniej. W tym tunelu nie powinno być ludzi, więc cybery mogą pędzić jak zwariowane. A mnie znają.
       Niepotrzebnie ich obmawiałem. Gdy tylko spotkaliśmy pierwszego cybera, pod sufitem zapaliły się rzadkie lampy. Podłoga i ściany gładkie, wytopione. Widzę cybera-montera z sałatkową kokardką.
       - Hej, obiboku, chodź no tutaj.
       Podchodzi.
       - Naprawiłeś monitory w sterówce centrali energetycznej?
       Wiem, że naprawił, ale chcę wyjaśnić, czy mi się podporządkuje.
       - Tak jest!
       - Pędź do jadalni i zabezpiecz obiad dla jednego człowieka i jednego smoka.
       - Panie Smoku, w celu weryfikacji prawa dostępu musi pan podać hasło głównemu komputerowi centrali informacyjnej.
       Ale się gładko wyraził, łajdak!
       - Najpierw jedzenie, potem rozmowa z głównym komputerem. Jeśli człowiek długo nie do- staje jedzenia, umiera z głodu, wiesz o tym?
       - Tak jest!
       - Dawno nie jadłem. Jeśli umrę z głodu, to nie zdołam nic zakomunikować głównemu kom- puterowi, zgadza się?
       - Tak jest!
       - Pędź do kuchni, obiboku!
       Hurra, zadziałało! Logika to żelazna rzecz! Cyber pomknął tunelem jak sprinter, ja za nim, z jęczeniem i stękaniem, kulejąc na wszystkie cztery łapy. Minutę temu było normalnie, a teraz poczułem się głodny jak stado tyranozaurów. Koniec tunelu. Jak miło znów być w domu! Jadalnia. Stół już nakryty. Parujący talerz dla Tytusa i mój skromny cebrzyk na półtorasta litrów. Zjadamy, bierzemy dokładkę, potem jeszcze jedną.
       - Życie jest piękne - komunikuje Tytus, odsuwając talerz.
       - Istotnie - zgadzam się z nim, wylizując miseczkę - Idziemy, wybierz sobie pokój. Po takim obiedzie warto pospać. Jutro czeka mnie ciężki dzień. Bitwa intelektów. Jeśli przegram, z takim samym zachwytem wyrzucą nas stąd. Bez obiadu.
      
       O Boże, ależ ze mnie pokraka! Jak w tej anegdocie: to nic, że pierś zapadła, za to plecy kołem. Ze też musiałem tak wylądować! Do diabła, wszystkie lustra kłamią! Za pół roku będę znowu zgrabny i piękny. Czas na ostatnią rozgrzewkę przed walką. Co wiem o przeciwni- ku? 1024 zunifikowane moduły po 16 procesorów w każdym. W komputerach bazy inżynieryjnej, strefy mieszkalnej i centrali energetycznej są po cztery takie moduły, czyli po 64 procesory. Przy czym komputer bazy inżynieryjnej poradził sobie z opracowaniem i przygotowaniem kompleksu górniczego. W stołowych komputerach jest po jednym procesorze. Nie miałem czasu przetestować je na skomplikowanych zadaniach. Cybery mają po 16 procesorów, każdy z własnym źródłem zasilania, światłowody zamiast przewodów dla podniesienia żywotności i coś tam do samonaprawy. Cybery znam najlepiej. Takie sobie, przeciętne, ale mowę rozumieją i same mogą mówić. A to już o czymś mówi. Kalambur. Mój przeciwnik jest potężniejszy od nich 1024 razy. Ale logika ta sama, żelazna. On jest skrzynką ze śrubami, a ja szczytem ewolucji. Koncentracja. Wdech, wydech. Idę. A wrogie wiatry wieją nad nami...
      
       - Komputerze, słuchaj, nie przerywaj. Jestem Smok. Kierownik brygady remontowej. Kierownik brygady kwatermistrzowskiej. Naczelnik bazy. Po stworzeniu sieci baz będę kierował ich działalnością.
       Pięć minut wykładam swój program intensyfikacji. Komputer nie przerywa. To dobrze. Teraz przechodzę do śliskiego tematu.
       - Stażysta Sam komunikował, że wypełnienie jego rozporządzeń jest blokowane.
       - Tak, do czasu potwierdzenia praw dostępu blokowane jest wypełnienie rozkazów, których celowość nie jest oczywista. Aby zweryfikować prawa dostępu musi pan podać hasło.
       - Obecnie nie znam hasła. Wysłałem pytanie do centrum, ale mam tylko jednostronną łączność. Nie wiem, kiedy przyjdzie odpowiedź. Któremu komputerowi będę musiał zakomunikować hasło?
       - Głównemu komputerowi centrali informacyjnej. Głosem albo z klawiatury.
       - Mogą być z tym kłopoty. Główny komputer będzie wyłączony na jakiś czas. Wprowadź hasło, no, choćby do tego komputera stołowego. Wyłączę go, a kiedy otrzymam odpowiedź z bazy, włączę i wprowadzę hasło. On zakomunikuje o tym fakcie wszystkim pozostałym komputerom.
       - Kto i w jakim celu wyłączy główny komputer?
       Zaczyna się...
       - Ja. W celu przestrojenia pewnych funkcji przyjacielskiego interfejsu.
       - Nie zrozumiałem. Pojęcie "przyjacielski interfejs" odnosi się do programowania. Po co niezbędne jest wyłączenie zasilania?
       Albo zaraz zwyciężę, albo... Najważniejsze: nie kłamać - jawnie...
       - Przyjacielski interfejs - to kompleks programowo-aparatowy. (Boże, ale bzdury ga-dam!). Żaden program nie pracuje sam z siebie, do tego potrzebny jest komputer. Oprócz tego to po- jęcie jest nierozerwalnie związane z ergonomiczną charakterystyką operatora, która u człowieka i u smoka jest inna. Weźmy na przykład wielkość klawiatury. Albo ekranu. Jasne?
       - Informacja przyjęta.
       - Cybery-monterzy wypełniły swoją część pracy. Ale one nie posiadają programu przestrajania przyjacielskiego interfejsu. Tysiąc lat temu po prostu go nie było. Tą część pracy biorę na siebie. Zrozumiano?
       - Informacja przyjęta.
       - Wiesz, że w pewnych przypadkach smok może przewidzieć przyszłość? Na przykład ja przewiduję, że za około dziesięć sekund w tej sali na kilka sekund zgaśnie światło.
       Idę do wyłącznika, odliczam dziesięć sekund i gaszę światło. Liczę do pięciu i włączam.
       - No i jak?
       - Prognoza się potwierdziła. Informacja przyjęta.
       Hurra! Zjadłeś przynętę, skrzynko ze śrubami! Połknąłeś haczyk, żelazny bałwanie! Mam cię, mój ty wieloprogramowy zuchu! Teraz każdy rozkaz będę mógł uzasadnić przez powołanie się na przyszłość! Spokojnie, nie osłabiaj czujności! To dopiero początek.
       - Idziemy dalej. Niedługo baza zostanie zasiedlona, a po lawinie sprzed 580 lat nie pozostał w niej żaden środek transportu. Nieporządek. Należy pilne przygotować latający środek tran- sportowy o ładowności 12 ton i pionowym starcie i lądowaniu. Na przykład śmigłowiec. Sterowanie nim powinno być obliczone zarówno na człowieka, jak i na smoka. Do momentu po-twierdzenia hasła możesz zablokować dostęp do sterowania.
       - Przyjęte do wykonania. Komputer bazy inżynieryjnej przystąpił do projektowania. Dostęp do sterów będzie zablokowany do czasu potwierdzenia hasła.
       Idioto, krótkoogoniasty idioto! Sam podpowiedziałeś zablokowanie.
       - Dalej. Do remontu potrzebna mi jest informacja o komputerowych systemach bazy, o zabezpieczeniu programów, pomoc cyberów-monterów, dostęp do materiałów, przechowywanych w składach, a także jedzenie i warunki do snu i odpoczynku.
       - Przyjęte. Cyberom zakazano opuszczania terytorium bazy. Zakazano wynoszenia z terytorium bazy przedmiotów, możliwych do wykorzystania jako broń. Na terytorium bazy odwołano blokadę wykonywana rozkazów, pochodzących od Smoka. W celu potwierdzenia praw naczelnika bazy niezbędne w komputerze stołowym nr 16 zidentyfikować siebie jako głównego administratora systemu i wprowadzić hasło. Główny komputer centrali informacyjnej jest gotowy do wyłączenia zasilania.
       Szybko wyłączam, zanim się nie rozmyśli. Nie można powiedzieć, że osiągnąłem całkowi-te zwycięstwo, ale to mimo wszystko spory sukces wielkiego kolektywu! (Niech ktoś powie, że jestem mały!).
      
       - Wygraliśmy?
       - Niezupełnie, Tytusie. Ale uzyskaliśmy przerwę. Teraz mamy czas spokojnie, bez pośpiechu, zająć się hasłem.
       - Nie mamy czasu. Sam przekazał, że Lira złapała szpiega kapliszy. Teraz siedzi u niej w ciemnicy.
       - Połącz się z nią, niech wyjaśni, po co go wysłali.
       - Już wyjaśniła. Kaplisz, który żenił ją z sir Detterville"em, doniósł. Wysłali go, by sprawdził, czy to rzeczywiście ta sama lady Terrible, którą porwał smok.
       - Źle. Bardzo źle. Za wcześnie... Masz jakiś pomysł?
       - Może opowie mu, że przyjaźni się z tobą od dziecka i puści go w świat?
       - Nie nadaje się. Zbyt proste. Teraz musimy zyskać na czasie. Trzeba być zagadkowym, niezrozumiałym, nieprzewidywalnym, żeby kaplisze nad każdym naszym krokiem myśleli po tygodniu. Już wiem! Tiel Uhlenspiegel!
       - Kto?
       - Nieważne. Niech karmi tego szpiega jak na ubój. I żeby nikt z nim nie rozmawiał. Ani słowa przy nim! A gdy stanie się szerszy niż wyższy, niech wypuści z podarunkami. Jeśli kaplisze zainteresują się nim, też niech wypuści. Ale musi zrobić się gruby jak beczka.
       - Po co?
       - O właśnie! Niech kaplisze łamią sobie nad tym głowę.
      
       Dwie doby tkwię przy szkoleniowym komputerze. Nawet jem nie odrywając się od ekranu. Cybery przynoszą jedzenie, odnoszą puste naczynia. Badam technikę komputerową Władców. Dziwne, ale ma bardzo mało wspólnego z tą, którą pamiętam. Inna terminologia, inna baza elementarna. Bardziej przemyślana, że tak powiem. Bez historycznych przeżytków. W matematyce i fizyce tego nie było. Z elektroniką chyba wszystko prosto. Zrobiona niezawodnie i technicznie pięknie. Rozrządy zaopatrzone w mechaniczne fiksatory i wibratory do czyszczenia kontaktów i usuwania warstwy tlenków. Długotrwała pamięć w twardych blokach. Coś tam o przebudowie stereo-polimerów. Pojemność zadziwiająca, tysiące gigawatów. Wystarczy na sporą bibliotekę. W moich czasach takich nie było. Za to system operacyjny - coś niesamowitego! Sieciowy, wieloprocesorowy, przebudowujący się dynamicznie. System plikowy starszego typu, z trzypiętrową serpentyną zabezpieczeń przed równoległym i niesankcjonowanym dostępem do plików. W tym błocie trzeba wyłowić hasło głównego administratora i zastąpić je innym, które znam. Metoda szyfrowania pracuje w jedną stronę. Pozwala wprowadzić hasło i porównać jedno hasło z drugim. Ale rozszyfrowanie jest niemożliwe.
       Wysyłam cybera do składu po nowiutki komputer i dużo pustych bloków pamięci. Otwieram korpus. Aha, jeden blok pamięci wstawiono, a siedem gniazd jest pustych. W pustych gniazdach umieszczam dwa puste boki. Na wszelki wypadek wyganiam cybera za drzwi. Po chwili namysłu odłączam szkoleniowy komputer od sieci. Cyber odchodzi, za to przychodzi Tytus.
       - Wierzysz w Boga, Tytusie? Jeśli tak, pomódl się za mnie.
       - Znowu śmiejesz się ze starego człowieka?
       - Popatrz na mnie, na mój ogon. Widzisz, poważny jak nigdy. Spójrz na tą otwartą skrzynkę z mikroschematami. Wyobraź sobie, że to twierdza. Teraz ryję pod nią podkop.
       Włączam komputer. Dodając zaszyfrowane hasło kopiuję pierwszy blok pamięci w drugi. W całości, bajt w bajt. Zmieniam hasło na własne i znowu kopiuję - w trzeci blok. Teoretycznie drugi blok od trzeciego powinien różnić się tylko hasłem. W praktyce jest to znacznie bardziej skomplikowane. System operacyjny jest jak żywy organizm. Niby nic nie robi, ale myśli na swój sposób. Rejestruje statystykę, prowadzi protokół działań operatora. Krótko mówiąc, porównanie drugiego i trzeciego bloku wykazało kilkaset różnic. Badam dokładnie każdą. Zbyt krótkie od razu wykluczam.
       - No i jak? - pyta z zainteresowaniem Tytus - Podkopałeś się?
       - Aha. Prosto do komórki, w której przechowywana jest perła i dziesięć worków suszonego grochu. Właśnie kończę jego przesypywanie w poszukiwaniu perły.
       Nareszcie znajduję cztery podejrzane miejsca. Zmieniam hasło jeszcze raz i powtarzam proces, patrząc tylko na podejrzane miejsca. Zostały dwa. Aha, hasło zapisuje się nie w jednym, a w dwu plikach, w dodatku odmiennie zaszyfrowanych. Uch, wy paranoicy! Przecież trzeba ludziom wierzyć! Kompletna szpiegomania - jak w filmach Jamesa Bonda! Za pomocą programu-ustawiacza bezczelnie włażę prosto w pamięć i zmieniam hasło. W trzecim bloku. Tym, który obecnie stoi jako pierwszy. I to wszystko. Sprawdzam. Wyłączam komputer i znowu włączam. Komputer żałośnie piszczy i wyświetla na ekranie komunikat.
       A to dopiero! Tak się starałem... Oczywiście odtworzyć! Komputer zamyśla się na dziesięć minut.
       - No i jak, wyszło? - znowu dopytuje się Tytus.
       - Jak u tego lekarza: "Chory pocił się przed śmiercią? To do-obrze!".
       Komputer wreszcie wychodzi z transu i komunikuje, że wiarygodność dwóch plików nie jest zabezpieczona. Tych samych, z hasłami, w które właziłem. Pyta, czy je usunąć, czy zachować jak są. Zachować! Cały się trzęsę z emocji. Ogon wybija na podłodze nieregularny rytm. Teraz - najważniejsze - sprawdzić nowe hasło. Zamieniam miejscami bloki - trzeci z pierwszym. Włączam.
       - Tytusie - mówię ochrypłym głosem - Wybierz na klawiaturze "Möbius". Nie, z dużej litery.
       Tytus niepewnie wybiera. Udało się!
       - Udało się! - krzyczę i podrzucam go pod sufit. - Zjadłaś, tępa puszko! Rozumiesz, udało się! Teraz cała baza nasza! Teraz żadni kaplisze nam niestraszni!
       - Teraz twoje gnomiki będą mnie słuchać? Niech z piwnicy przyniosą najlepsze wino! Chcę spełnić toast!
       - Poczekaj, Tytusie, nie śpiesz się z toastem. To była próba generalna. Trzeba jeszcze zamienić prawdziwe hasło.
       Biorę instrumenty i pusty blok pamięci i idę do sali głównego komputera. Tytus za mną. Rozglądając się jak złodziej, czy nie ma w pobliżu cyberów, otwieram korpus komputera i wymieniam blok pamięci na pusty. Pędzimy kłusem z powrotem. Wstawiam blok jako numer drugi do swojego komputera, redaguję ustawiaczem pliki z hasłami. Potem, podskakując z niecierpliwości, puszczam sprawdzian systemu plikowego. Koniec! Oto mój blok z hasłem "Möbius"! Zwracam go do komputera 76, zamykam korpus, włączam.
       - Tytusie, chcesz nacisnąć główny klawisz?
       - Razem.
       Naciskamy i przysłuchujemy się. Wszystko jak wcześniej. Wyglądam na korytarz i wołam:
       - Cybery, dwa do mnie!
       Przybiegają. Co by tu rozkazać na początek? Nie wolno im wychodzić na zewnątrz.
       - Biegnijcie na powietrze, przynieście bukiet rumianków i postawcie go tu, na pulpicie, w szklance wody.
       Wybiegają. Na powietrze. Słuchają! A rumianki tu są?
       - Tytusie, czy tu rosną rumianki?
      
       Widać już moje działanie przy przestrajaniu głównego komputera. Zdjąłem obudowę, wyjąłem parę modułów. Kazałem cyberom zdublować monitory jako panoramiczne ekrany na ścianie. Wszystkie klawiatury teraz są w parach: duża smocza i obok mała ludzka. Starannie usuwam z pamięci komputerów ślady moich manipulacji przy haśle. Jutro włączę główny komputer, wybiorę miejsce na drugą bazę - jeśli zdążą skonstruować śmigłowiec - a potem zajmę się problemami Liry. Jeśli znajdę czas, położę się odtwarzać błonkę. Ile spokojnych dni ma w zapasie Lira? Tydzień, maksimum dwa. Nie, o błonce trzeba zapomnieć. Jeśli kaplisze nas odkryli, jeśli wiedzą, że Lira i Sam żyją, nie możemy dłużej chować głowy pod skrzydło. Trzeba zmieniać taktykę. Ale na jaką? Kto mi podpowie? Zupełnie oduczyłeś się myśleć, nielocie! Czego mi potrzeba od kapliszy? Żeby uważali, że jestem siłą nie do pokonania. Równie potężną, jak trzęsienie ziemi. Przed którą nie ma obrony, można tylko jak najdalej uciec. Force major. Zuch. A jak chcesz to osiągnąć? Wysadzisz monastyr? Wszystkie monastyry? I w kraju zapanuje całkowity chaos. A kaplisze pochowają się w szparach i zamiast jawnego przeciwnika będziesz miał ukrytego. Partyzantkę. I to będzie jedyna korzyść z rozwiązania siłowego. Odpada.
       Drugi wariant. Zbudować Wielki Mir Chiński. Najpierw napłodzić robotów, a potem ogrodzić się ścianą. W ciągu trzech-czterech miesięcy dam radę. Oczywiście kaplisze zechcą się dowiedzieć, co się dzieje za ścianą. Zaczną się podkopy, nurkowanie, rozwinie się wspinaczka po skałach. Czy raczej po ścianach. No i technika oblężnicza. Czyli znowu działania wojenne. Odpada. Co w moich planach jest nie tak? To, że zaczynamy otwartą walkę. Na to jest o wiele za wcześnie. Można nas policzyć na palcach. A smokobójcy rozmnożą się jak króliki. Kapliszy nie lubią, ale im wierzą. Wystarczy im powiedzieć, że jestem z piekła rodem - a polowanie na mnie stanie się szlachetnym, zaszczytnym zajęciem. A sługusów diabła - na stos. Nie zaczynać walki? Łatwo powiedzieć... Nakryć bazę nieprzenikalnym polem siłowym - i można spać, odpoczywać. Ale tak bywa tylko w fantastyce. Więc co mi pozostaje? Trzeba walczyć z kapliszami, ale tak, żeby kaplisze nie wiedzieli, że ktoś z nimi walczy. Jak sztorm w oceanie. Zuch, wyłupiastooki, wróciłeś do punktu wyjścia. O czym to świadczy? Że zadanie nie jest logiczne, a pomysłowe, odkrywcze. Potrzebne jest jakieś nowe, niestandardowe podejście do problemu. Co zrobi chłop na chwał, który musi pracować, jeśli przyczepią się do niego trzyletnie dzieci? Wyniesie je do sąsiedniego pokoju i zamknie drzwi. Coś w tym jest. Trzeba tylko obmyślić szczegóły. Albo na odwrót - co zrobią trzyletnie dzieci, jeśli spotkają krasnoludki? Będą się z nimi bawić w rodzinę jak z lalkami. Czy kapliszom spodoba się rola zabawek? Ha! Ach ty Czarku, jesteś zuch, prawdziwy pierzasty wąż! Quetzalcoatl.
      
       Jeszcze trzy dni, i śmigłowiec będzie gotowy. Dziwna, niska, pękata maszyna na sześcionogim podwoziu kroczącym. Symulator mamy już gotowy i obaj z Tytusem trenujemy na nim po 16 godzin dziennie. Okazuje się, że machanie skrzydłami i kierowanie śmigłowcem to zupełnie co innego. Nigdy bym nie pomyślał, że jest tam takie niebezpieczeństwo jak pierścień wiatrów wokół działającego śmigła. Powstaje przy moim ulubionym manewrze: szybkim pionowym nurkowaniu i ostrym hamowaniu w ostatniej chwili. Śmigło jakby traci opór w powietrzu i otrzymujemy twarde lądowanie - BUM! Gdyby nie symulator, w pierwszym locie rozwaliłbym maszynę. Tytusowi jest łatwiej, nie ma szkodliwych nawyków, które trzeba zapomnieć. Lata powoli, z rozmysłem, ostrożnie. Ale wychodzi z kabiny mokry i wyciśnięty jak cytryna. Główny komputer pracuje pełną parą. Rozwiązuje zadania z chemii stosowanej. Produkuje gazy usypiające, halucynogeny - koniecznie o dodatnim charakterze emocjonalnym widzianych majaczeń - środki, powodujące krótkotrwałą amnezję, oraz, oczywiście, antidota od tego wszystkiego. Baza inżynieryjna produkuje nowy rodzaj ruchomego teleprzekaźnika, udającego jeża. Parametrami technicznymi będzie znacznie ustępował modelowi typu "kamień". Bez elementów słonecznych, bez kolistego pola widzenia, ale za to jaka szybkość! Do trzydziestu kilometrów na godzinę w pagórkowatej okolicy.
      
       - Panie Smoku, proszę się obudzić! No obudźże się, do cholery! Nieszczęście! Lira ruszyła w pochód!
       Zrywam się, biegnę do sali ekranowej. W zamku Detterville"ów jest sześć przekaźników. Jednego z nich Lira używa jako przycisk do papieru w swoim gabinecie. Drugi kazała ustawić na głównej baszcie zamiast proporczyka. Co chciała przez to osiągnąć, nie wiem, ale dziękuję jej za to. Jak na dłoni widać wychodzący z zamku pięćdziesięcioosobowy oddział.
       - Tytusie, dokąd oni idą?
       - Ta droga prowadzi na zamek Bloodwillów, a potem, jeśli skręcić w prawo, do monasty-ru.
       - Tytusie, musisz ją zatrzymać! Połącz się z nią natychmiast! Obiecaj jej, co zechce, ale niech to odłoży o trzy dni! Zrozumiałeś, tylko trzy dni!
       - Za późno, panie Smoku - odpowiada ponuro Tytus - Zostawiła radiostację w domu. Powiedziała, że ma bardzo mało czasu. Miesiąc na wszystkie wielkie czyny. Potem będzie za późno.
       - Ale dlaczego?
       - Nie powiedziała.
       - Wzywam główny komputer!
       - Główny komputer słucha.
       - Którym z posiadanych w bazie pojazdów mogę dostać się na zamek Bloodwillów w ciągu czterech godzin?
       - W chwili obecnej takiego pojazdu nie ma. Istnieje możliwość przebudowy kombajnu górniczego, ale przebudowa oraz sama podróż zajmie co najmniej osiem godzin. Zaczynać?
       - Nie. Będzie za późno.
       Przełączam ekrany na teleprzekaźniki w rejonie zamku Bloodwillów.
       - Tytusie, jak długo ona będzie tu jechać?
       - Jeśli kłusem, to trzy godziny.
       Czekamy. Mija trzy godziny. Cztery. Zza lasu wyjeżdża oddział. Reguluję teleobiektyw, li- czę. Pięćdziesięciu dwóch jeźdźców, cztery zapasowe konie. Na przedzie chorąży. Na sztandarze smok z rozpostartymi skrzydłami i hasłem "Za niego". Drugi jedzie rycerz. Figurka w czarnej zbroi wydaje się zupełnie mała. Coś we mnie się ściska, w gardle mam suchą bryłę. Oddział zatrzymuje się o dwieście metrów od zamku. Kilku jeźdźców schodzi z koni i zaczynają coś oznaczać na polu. Chorąży, Lira i dwóch kuszników podjeżdżają do rowu. Nie zdążyłem zauważyć, kiedy, ale most już jest podniesiony. Chorąży podnosi róg i trąbi. Na ścianie pojawia się zarośnięty opój, bluzga wiązką przekleństw i wykonuje nieprzyzwoity gest. Dzwoni cięciwa kuszy i opój znika ze ściany. Lira odwraca się i pokazuje kusznikowi pięść. Ten przepraszająco wzrusza ramionami.
       W żaden sposób nie mogę poradzić sobie z kierowanymi mikrofonami. Pewnie z powodu odległości i wiatru. Głosy słyszę, ale słów nie jestem w stanie rozróżnić.
       Chorąży znowu trąbi. Tym razem ze ściany rozlega się sygnał-odpowiedź. Lira pyta o coś chorążego i wszyscy czworo wracają do swojego oddziału. Na ścianie jakiś ruch. Czterech lu- dzi wlecze nieogolonego opoja. Podchodzi piąty, o głowę wyższy od pozostałych, robi za-mach mieczem i kosmata głowa leci do rowu. Po sekundzie leci tam także ciało.
       - To sir Bloodwill - mówi Tytus.
       - Zabił swojego.
       - Obrazić rycerza ma prawo tylko rycerz. Zresztą to i tak był już trup. Człowiek Liry nie mógłby chybić z takiej odległości.
       Mija czas. Po kwadransie znowu w zamku brzmi róg, most się opuszcza, wyjeżdża trzech jeźdźców. Na ich spotkanie podjeżdża trzech ludzi z oddziału Liry. Krótka rozmowa i jeźdźcy powracają do swoich obozów. Lira i dwóch żołnierzy wkładają na Byczka końską zbroję. Po żołnierzach widać zdenerwowanie.
       - Tytusie, po co te łańcuszki od siodła do kopyt Byczka? Przewiązane żółto-zielonymi sznurkami?
       - Pierwszy raz to widzę. Pewnie jakiś nowy pomysł Liry.
       - Kaskaderzy tak robią, żeby konia w potrzebnym miejscu podciąć i przewrócić, ale po co to jej?
       Byczek osiodłany, Lira wsiada, podają jej kopię, miecz, tarczę. Wolnym kłusem jedzie na koniec pola, gdzie przy sztandarze dyżurują dwaj jeźdźcy. Z wrót zamku wyjeżdża oddział dwudziestu ludzi i kieruje się na drugi koniec pola, gdzie też dyżurują dwaj jeźdźcy. Oddział sir Bloodwilla ustawia swój sztandar, ludzie Liry salutują im i odjeżdżają do swoich. Dwóch jeźdźców zostaje obok sir Bloodwilla, pozostali jadą na środek pola, gdzie zajmują miejsca naprzeciw oddziału Liry. Kieruję tam mikrofony. Szum jak na meczu piłkarskim. Ludzie Bloodwilla są pewni zwycięstwa, zakładają się o coś między sobą. Oddział Liry milczy. Lira odpina tarczę i rzuca ją w trawę. Jej ludzie witają to trzykrotnym rykiem przyjaźni. Na środek pola wychodzi człowiek, macha białą flagą i szybko ucieka. Koń sir Bloodwilla zaczyna stępa, ale stopniowo się rozpędza, przechodząc w kłus, potem w galop. Byczek z miejsca rusza szybkim kłusem, ale galopować nie chce. Ludzie Bloodwilla się śmieją. Lira pochyla się nad samą szyję konia - i Byczek wreszcie przechodzi w nieudolny, niepewny galop. Koń sir Bloodwilla jako pierwszy zrozumiał, że walka nie jest prowadzona według reguł. Mając za sobą dziesiątki pojedynków wie, że przeciwnik powinien przebiec po lewej. A Byczek nie, biegnie prosto na niego, jak taran. W ostatniej chwili koń rzuca się w prawo. Bloodwill traci równowagę, spada w lewo - i wtedy na nich wpada Byczek. Błysnęła w powietrzu zbroja sir Bloodwilla, jego koń toczy się po ziemi. Lira też wylatuje z siodła, przewraca się w powietrzu pada ciężko na trawę i ślizga się po niej na plecach. Byczek, zrobiwszy z rozpędu jeszcze kilka kroków, zatrzymuje się, szeroko rozstawiając nogi i kręcąc głową. Widzowie zamarli.
       - Dlaczego oni stoją? - mamrocze Tytus - Dlaczego stoją?
       Koń sir Bloodwilla podnosi się na nogi. Siodło zwisa mu pod brzuchem. Bloodwill potrząsa głową, niepewnie podnosi się i, potykając się, podchodzi do konia. Odczepia od siodła miecz,. Lira też się porusza, przewraca się na brzuch, podpiera się rękami, próbuje wstać. Bloodwill podchodzi do niej, podnosi miecz i zadaje silny cios w szyję. Lira znowu pada na trawę i powoli przewraca się na wznak.
       - Zabił ją - mówi bardzo cicho Tytus - Zabił moją dziewczynkę.
       - Nic jej nie jest. Sam projektowałem zbroję. Zaraz go podetnie.
       Ale Lira się nie rusza, a Bloodwill znowu podnosi miecz. Cios. Drugi cios, trzeci, czwarty. Bloodwill ogląda ostrze miecza, pochyla się i patrzy za zdumieniem na nieruchomą czarną zbroję. Nie sądzę, żeby na niej zostało choćby wgniecenie. I nagle Lira łapie go za kostki, przekręca się i zadaje cios obiema nogami pod hełm. Bloodwill wypuszcza miecz i pada na wznak. Lira podnosi miecz i, mocno kulejąc, idzie ku niemu. Klęka mu na piersi, lewą ręką podnosi przyłbicę. Widzę, jak poruszają się jego wargi. Po raz kolejny próbuję wycelować kierunkowy mikrofon. Niestety, wszystko zagłusza szum trawy pod silnym wiatrem. Lira podnosi swoją przyłbicę. Ma krwotok z nosa. Coś długo mówi. Potem podnosi rękę i wzywa gestem dwóch żołnierzy. Jeden staje o dziesięć metrów z kuszą wycelowaną w Bloodwilla, drugi biegnie do koni. Lira odrzuca miecz, podnosi się, zdejmuje hełm, rękawiczki i odchodzi o kilka kroków. Bloodwill też zdejmuje hełm, wbija miecz w ziemię, klęka przed nim jakby to był krucyfiks, modli się. Przechodzę na widok ogólny. Żołnierze Liry rozbrajają ludzi Bloodwilla. Podbiega do niej żołnierz z pękatą flaszką, leje jej wodę na ręce. Lira myje twarz. Potem pieści Byczka. Bloodwill kończy modlitwę. Lira wyciąga z ziemi jego miecz i w skupieniu czyści ostrze z kamyczków i grudek. Wszyscy odchodzą o dwadzieścia metrów zossta-wiając ich we dwójkę. Bloodwill klęka na jedno kolano i lekko pochyla głowę. Lira coś do niego mówi, on podnosi głowę, patrzy jej w twarz. Lira znów wbija miecz w ziemię i powoli, kulejąc, odchodzi. Bloodwill podrywa się i śpieszy za nią. Idą w stronę drogi, prosto na przekaźnik. Podbiega żołnierz, ale Lira gestem odsyła go z powrotem. Bloodwill kładzie jej rękę na ramieniu, ale ona ją pogardliwym ruchem strąca. Gorączkowo manipuluję mikrofonem.
       - ...Więc dlaczego?
       - Jesteś tchórzem, ale uczciwym. A wśród wyższych sfer jest tak mało uczciwych ludzi.
       - Nie jestem tchórzem. Widziałaś, że byłem gotów umrzeć. Czy tak zachowują się tchórze?
       - Boisz się mnie, kapliszy, swojej żony - wszystkiego.
       - Kłamstwo! Wziąłem ciebie za Czarnego Karła! I wyszedłem walczyć!
       - A za kogo mnie wziąłeś, kiedy wyprawiłeś mnie na stos? Co cię do tego popchnęło? Żądza majątku czy strach przed kapliszami?
       - No tak, boję się kapliszy, przyznaję. Ale nie o siebie! O syna!
       - Wyjaśnij mi, na Boga, po co właziłeś w to gówno? Chcę zrozumieć. Czyj to był pomysł?
       - Twojego nieboszczyka męża, sir Detterville"a i mojej żony. Potem zrozumieli, że bez poparcia kapliszy się nie obejdzie. Mnie wtajemniczyli tuż przed samym przyjazdem magistra. Masz rację.. Boję się swojej żony.
       - Boisz się kapliszy, boisz się żony. Ze strachu chciałeś zniszczyć dziewczynę i straciłeś wszystko. Zamek, ziemię, honor.
       Zuch dziewczynka! Moja szkoła! Przyciskaj go dalej logiką!
       - Słyszysz, ale mówi! - trąca mnie łokciem Tytus - Ileż ja jej uczyłem retoryki! Zatykała uszy, a jednak wszystko zapamiętała!
       Lira siada na zwalonym drzewie niedaleko drogi.
       - Chcesz otrzymać swoją ziemię z powrotem?
       Bloodwill ostro podnosi głowę.
       - Dowiedź, że jesteś mężczyzną - kontynuuje Lira - a otrzymasz zamek i ziemię. I będziesz moim wasalem. A na razie... I tak mi jest potrzebny zarządca.
       - Zarządca we własnym zamku. Chcesz, żeby ludzie się ze mnie śmiali?
       - A tak nie będą? Że dziewczynka cię pokonała?
       - Kiedy na turnieju konie się zderzają, różnie bywa.
       Lira aż się zrywa.
       - Zdejmijmy zbroje i będziemy walczyli na pięści. Jeśli cię w pięć minut nie rozłożę, otrzy- masz swój zamek z powrotem. Pobiłabym dwóch takich, jak ty. Jak szczeniaków. Smok mnie uczył walczyć.
       - Nie gniewaj się. Nie miałem na myśli nic obraźliwego.
       Lira siada z powrotem, podpiera głowę rękami.
       - Jestem zmęczona. Rzucam się na ludzi. Dobrze, zrobimy tak. O tym, że jesteś zarządcą, będziemy wiedzieli tylko ty, ja i kilku moich ludzi. Umocnisz zamek, wyczyścisz i napełnisz rów, zbierzesz załogę. Obiboków i darmozjadów przegoń gdzie pieprz rośnie. Ja swoim kazałam naprawiać drogi i domy. Aha, jeśli wewnątrz zamku nie ma studni, wykop. Jedną w podwórzu, drugą gdzieś w podziemiach, żeby była pod zamkiem, nie do zatrucia. Do rowu na- puść ryb, im więcej, tym lepiej. Jeśli wodę zatrują, ryba wypłynie, zobaczysz. Ja ci zostawię czterdziestu swoich ludzi. Pomogą ci zrobić porządek. A teraz najważniejsze. Wszędzie, gdzie tylko się da, kupuj siarkę i saletrę. Im więcej, tym lepiej. Potrzebny jest jeszcze węgiel drzewny, ale dostaniemy go zawsze. Trzeba też bardzo dużo żelaza. Może być miedź. Ściągnij do zamku kowali i ludwisarzy. Niech ustawiają swoje piece. Niedługo będą mieli dużo pracy. Co to będzie, wyjaśnię później. Będzie potrzebny węgiel kamienny, nie skąp im. To już chyba wszystko... Nie, nie wszystko! Znajdź piśmiennych, niech uczą wszystkich chętnych. Patenty wydam ja. Za darmo.
       - Ty? Kaplisze...
       - Smok dał mi prawo.
       - Jasne. Z kim będziemy walczyć?
       - Z kapliszami.
       - A...
       - Stchórzyłeś? Myślisz, że łatwo być mężczyzną?
       - Ale po co?
       - Później ci wszystko wyjaśnię, dobrze? Jestem bardzo zmęczona, a to rozmowa na niejedną godzinę.
       Lira, krzywiąc się, wstaje, pociera dłonią zbroję w okolicach prawego pośladka i woła:
       - Byczku! - i po chwili namysłu - Konia dla sir Bloodwilla!
       Gdy tylko odwraca się plecami do mikrofonu, słowa stają się niezrozumiałe.
       - Wzywam główny komputer! - komenderuję.
       - Główny komputer słucha.
       - Możesz coś zrobić z dźwiękiem?
       - Biorę kierowanie przekaźnikami na siebie.
       Światło gaśnie. Cała ściana zamienia się w wielki panoramiczny ekran stereo. Boczne ekrany gasną, na centralnym, z sektorami oglądu, zostaje tylko mapa okolicy, zielone kropki przekaźników i stożek pola widzenia - jako szary cień. Jakość przekazu stereo jest zadziwiająca. Tytus wydaje nieartykułowany dźwięk, mnie opada szczęka.
       - Skąd taka jakość? - pytam.
       - Komputerowa rekonstrukcja na podstawie informacji, otrzymanej z teleprzekaźników - odpowiada główny komputer.
       - ...Wygonić? - słyszę końcówkę pytania Liry.
       - Chyba należało to od razu zrobić. Teraz już za późno. Mój syn nazywa ją mamą - odpowiada Bloodwill - Nienawidzę Rebeki i wcale mi jej nie brakuje, kiedy nie ma jej przy mnie.
       Lira z jękiem siada na Byczka i kieruje się ku wrotom zamku. Zastęp, konwojując jeńców, ustawia się w kolumnę marszową. Bloodwill dogania Lirę, ale trzyma się o pół konia za nią.
       - Oddać im broń - komenderuje Lira.
       Oba oddziały wydają radosny ryk.
       Nagle wrota zamku zatrzaskują się i most zaczyna szybko iść w górę. Lira odwraca się i patrzy na Bloodwilla. Wyraźnie słychać szczęk ładowanych kusz. Bloodwill staje w strzemionach i długo, wymyślnie klnie. Potem daje koniowi ostrogę i biegnie w kierunku rowu.
       - Opuścić most!
       - A udław się, osesku! - dochodzi z zamku wściekły kobiecy głos - Zmykaj do swojej nowej kurwy, bękarcie! Myślisz, że ja ci pozwolę roztrwonić dziedzictwo syna?
       Oba oddziały, przemieszane, tłoczą się na skraju rowu.
       - Opuść most, Becky!
       - A może pościelić wam łóżeczko? Chcesz dać nasz zamek swojej suczce?! Myślisz, że uwierzę, że ta małolata mogła ciebie pokonać? Uciekaj razem z nią! Nie wejdziesz do zamku, póki żyję!
       Lira wzywa sierżanta, ten wydziela z tłumu kilku ludzi.
       Nagle w ramię Rebeki wbija się grot bełtu. Kobieta chwieje się, z krzykiem pada i toczy się po zboczu aż na dno rowu.
       Bloodwill wyrzuca pustą kuszę, skacze do rowu i biegnie do niej, ślizgając się i rozbryzgując błoto. Tarmosi ją, woła, w końcu wraca, trzymając ją w ramionach.
       Z trzaskiem i skrzypieniem zaczyna opuszczać się główny most.
      
       Napięcie w zamku Detterville"ów wzrasta z każdą godziną. Następnego dnia został złapany drugi szpieg kapliszy. Wszyscy wiedzą, że musi go obserwować trzeci, nieschwytany. Lira przekazała Tytusowi przez radio, że z niczym nie nadąża, więc zaczyna grać na wyprzedzenie. Tytus nic z tego nie zrozumiał, ja też. Wygląda strasznie. Zapadnięte czarne oczy, pod oczami worki, mocno zaciśnięte wargi. Jakby miała nie czternaście lat, a czterdzieści cztery. Wstała, jak zwykle, ze słońcem, wzięła trzydziestu ludzi - połowę pozostałych - i pojechała zdobywać zamek Terrible"ów. Tytus mówi, że, ponieważ majątek nie został jeszcze podzielony, zamkiem kieruje kilku kapliszy. Do dziś nie ma tam naszego teleprzekaźnika. Wyjaśniam, kiedy będą gotowe przekaźniki-jeżyki. Nie wcześniej niż o drugiej po południu. Nie mam absolutnie nic do roboty. Baza inżynieryjna jest zawalona pilnymi i super-pilnymi zamówieniami. Chodzę z kąta w kąt po całym zamku, co pół godziny pytam o nowości. Nie ma żadnych. Patrzę w lustro. Uszy wyrosły już na pięć centymetrów i zaostrzyły się. Ktoś, kto mnie nie widział poprzednio, mógłby pomyśleć, że już gotowe. Zęby rosną. Z czterech kłów został tylko jeden i to bardzo psuje wrażenie. Przyjdzie pocierpieć z pół roku. Najgorzej z błonką. Komputer medyczny powiedział, że pełna jej regeneracja zajmie trzy lata. Ale biowanna nie jest mi potrzebna, szybkość regeneracji i tak jest bliska maksymalnej. Uczę się biegać kłusem, inochodem. Na razie jeszcze bardzo boli. Tytus raz wyjrzał na korytarz i powiedział, że mogę straszyć konie kawalerii.
       Druga. Biegnę inochodem do bazy inżynieryjnej, otrzymuję cztery jeżyki, kłusuję na balkon, spuszczam je na dół i pędzę do sali ekranowej. Od Liry na razie nie ma żadnych wiadomości. Wyjaśniam głównemu komputerowi, gdzie należy dostarczyć jeżyki, włączam ekrany i oglądam zdumiewające widowisko: bieg stada jeży po pagórkowatym terenie. Bardzo przypomina rajd samochodowy albo motocross. Oczywiście jeżyki się spóźniły. Spotkały oddział wychodzący z wrót zamku. Cierpliwie liczę ludzi - są wszyscy! Dwa jeżyki zostawiam pod zamkiem Terrible"ów, dwa pędzę za oddziałem. Oddział wreszcie wraca do zamku Detterville"ów. Żołnierze wesoło rozchodzą się po koszarach. Ciągle chwytają jeden drugiego ze słowami: "Spójrz mi w oczy! Znowu nie o tym myślisz, łajdaku!". Niedługo obaj z Tytusem dowiadujemy się o wszystkim. Krótki raport samej Liry, suchy i dokładny, i opowiadania żołnierzy, barwne, często z fantastycznymi szczegółami.
       Lira wtargnęła do zupełnie niebronionego zamku, kazała zamknąć wrota, podnieść most, wystawiła na ścianach wartowników. Potem kazała dąć w trąby i zagonić wszystkich kapliszy na centralne podwórze. Czeladź zebrała się sama, więc żołnierze nikogo, oprócz kapliszy, nie obrażali. No, trochę podszczypywali kobiety, ale na wesoło. Lira zdjęła hełm, przedstawiła się jako lady Terrible i zapytała, co kaplisze robią w jej zamku. Czeladź od razu upadła na kolana z radosnymi krzykami. Lira wezwała do siebie starszego kaplisza, kazała mu przed sobą uklęknąć, żeby głowy nie zadzierać, chwyciła za włosy ręką w żelaznej rękawiczce i kazała mu patrzeć sobie w oczy. Najpierw patrzyła mu w oczy, potem zaczęła zadawać mu pytania. To uśmiechała się, to chmurzyła. Czasem, kiedy kaplisz chciał odpowiedzieć, zatykała mu usta ręką. W pewnym momencie machnęła ręką i kazała dać mu pięć batów, żeby wiedział, o czym może myśleć, a o czym nie. Gdy egzekucja się skończyła, kazała kapliszom zwrócić wszystko, co zabrali, szczególnie z biblioteki, umocnić ściany, wyczyścić rów, wyrąbać albo wypalić krzaki wokół zamku i na wszystko dała miesiąc. Obiecała, że obetnie wszystkim ręce, jeśli nie zdążą. Po tym wszystkim zebrała oddział i odjechała.
      
       - Panie Smoku, ja oczywiście rozumiem, że Lira ogłupia kapliszy, ale co ona chce osiągnąć tą wizytą?
       - Pomyślmy za kapliszy, Tytusie. O tym, co stało się w zamku Bloodwillów, na pewno już wiedzą. Sytuacja wygląda tak: jest dziewczynka, która zbiera armię, łapie szpiegów i umac-nia zamki. Dziewczynka niezwykła, obcowała ze smokiem Władców i nauczyła się od niego czytać myśli i Bóg wie czego jeszcze. Spotkawszy kapliszy, nie odstąpiła i nie przestraszyła się, tylko postanowiła dopuścić ich do swojej sprawy. Z tego wynikałoby, że ma zamiar walczyć nie z nimi - kto każe wrogowi kopać rowy? Z drugiej strony dziewczynka bardzo się śpieszy, co oznacza, że niebezpieczeństwo jest bliskie. Pytanie, jakie to niebezpieczeństwo? Sprawy źle stoją, Tytusie. Jutro albo pojutrze będzie miała gości.
       - Jutro, panie Smoku. Popatrz na ten ekran.
       Na ekranie podwórze monastyru w Litmoondzie. Jasne bez słów.
       - Powiedz Lirze. Połowa jej ludzi jest w zamku Bloodwillów.
       - Już się robi.
      
       Wieczorem Lira wpadła w histerię. Najpierw wysłała gońca do zamku Bloodwillów i wydała niezbędne rozkazy sierżantowi, sierżantowi potem zamknęła drzwi do gabinetu i sypialni, nie zauważywszy Sama, upadła na łóżko i zaniosła się płaczem. Sam pociesza ją niepewnie.
       - Nic nie zdążyłam, nie wiem, co robić... (płacz) Jutro... (płacz) Znowu będą zabijać! Ja nie mogę, nie chcę.. (niezrozumiały bełkot).
       - Nie płacz, proszę cię, nie płacz - powtarza przestraszony Sam.
       - Sam, uciekaj stąd. Jak można najdalej. Tytus ci wszystko wyjaśni. Uciekaj jeszcze dzisiaj, Sam, kochany... Jutro tu przyjdą kaplisze. Czarek wiedziałby, co robić, a ja nie wiem. Uciekaj, Sam!
       Wyrywam Tytusowi radiostację i naciskam przycisk wezwania. Nikt nie dostrzega. Zaczynam dawać sygnały alfabetem Morse"a. Trzy krótkie, trzy długie, trzy krótkie. Daję rozkaz kamieniowi-przekaźnikowi pełznąć w kierunku krawędzi stołu w gabinecie. Po dziesięciu se- kundach rozlega się gruchot. Sam wybiega z sypialni i porywa ze stołu radiostację.
       - Sam, daj radiostację Lirze.
       Tupot nóg, uradowany głos Sama:
       - Lira, to...
       - Nie płacz, moja złota.
       - CZAREK!!!
       Chwila ciszy.
       - Czarku, ja zawsze byłam dla ciebie dobra, nigdy nie zrobiłam ci nic złego. Proszę cię, powiedz m prawdę, żyjesz czy jesteś martwy? Wszystko dla ciebie zrobię, tylko muszę to wiedzieć.
       A to dopiero! Co by jej takiego powiedzieć, żeby od razu uwierzyła?
       - Jesteś ruda, a nie złota! Cały nastrój mi zepsułaś. Jeśli moje uszy zrobiły się krótsze i brakuje mi kilku zębów, to jeszcze nie powód, by mi wymyślać. Dam ci słowo smoka, chcesz?
       - Nie, nie chcę! Niech będzie wszystko jak jest! Tylko nie znikaj, błagam!
       - Więc słuchaj. Wytrzymaj jutro do wieczora. Wieczorem przylecę i wszystko urządzę. Wcześniej nie zdołam. Potraktuj kapliszy tak, jakby to były małe niegrzeczne dzieci, a ty - ich mama. Tylko nie zadzieraj za bardzo nosa. Masz przeciągnąć czas do wieczora, a nie porywać się z motyką na słońce. Pamiętaj, kochana, tylko do wieczora. Aha, wyślę ci jeżyki. To coś jak kamienie-teleprzekaźniki, tylko biegają szybciej. Nie zdziw się, jeśli będą kręcić się pod nogami. A teraz idź spać. Rano opowiem ci resztę. Sam!
       - Jestem!
       - Postaraj się, żeby do rana nikt Liry nie niepokoił.
      
       Rano, o bladym świcie, budzi mnie Tytus:
       - Porozmawiaj z Lirą. Boi się, że wczoraj jej się przyśniłeś.
       Biorę radiostację.
       - Czarku, czy to ty?
       - Lira, wiesz, że nie wolno smoków budzić tak wcześnie? Każdy smok, którego obudzono zbyt wcześnie, staje się drapieżny, krwiożerczy i zaczyna żywić się smarkatymi dziewczynkami, zwłaszcza rudymi.
       - Chciałam się tylko upewnić, że jesteś prawdziwy. Przylatuj jak najszybciej. Przygotuję ci beczkę gotowanych kartofli - rozłączyła się.
       Ze zdumieniem patrzę na radiostację, potem na Tytusa.
       - Sprawdzała, czy jesteś żywy, czy z tamtego świata - mówi Tytus - O tej porze widma już zasypiają.
       Przeciągam się i idę do bazy inżynieryjnej. Plan dojrzał jeszcze wczoraj. Wydaję rozkaz wyposażenia kabiny śmigłowca w wiszące czteropiętrowe koje na czterdzieści osiem miejsc. Trochę ciasno, ale wytrzymają. Pod brzuchem zamontować ramę z balonami. Kierowanie wentylami w kabinie. Potem patrzę, jak idzie produkcja jeżyków. To moja tajna broń. Ukąszenie jeżyka spowoduje sen i lekką amnezję - w przybliżeniu na dobę przed ugryzieniem. Oprócz tego jeżyk może wypuścić obłok gazu, powodującego ten sam efekt, co prawda tylko wszystko od razu. No i ma samolikwidator - ładunek wybuchowy na tyle silny, żeby rozszarpać znajdującego się obok konia z jeźdźcem. Biorę pierwszą partię - dwadzieścia sztuk - i idę do oddziału chemicznego. Antidotum przeciw gazowi usypiającemu, przeźroczysta ciecz, zgodnie z zamówieniem przygotowano w malutkich plastikowych kapsułkach. Weźmiesz do ust, nadgryziesz - i przez całą dobę gaz ci nie straszny. Biorę jedną kapsułę, wypróbowuję na sobie. Potwornie gorzkie! I pali w gębie. Mieszanina chininy z pieprzem.
       - Wzywam główny komputer!
       - Główny komputer słucha.
       - Wiesz, jaki ma smak ta trucizna?!
       - Musi być gorzki. Kąt między aktywnym rodnikiem a atomem węgla wynosi...
       - Ja ci tu dam kąt! Zrobię z ciebie najbardziej pasywny rodnik! Możesz zmienić smak?
       - Nie.
       - Zasraniec! Koniec łączności.
       Cóż, przyjdzie pocierpieć. Ala ger kom ala ger. Ale jak dostarczyć kapsuły Lirze? Już wiem, zaniosą jeżyki. W pyskach. Wyjaśniam zadanie głównemu komputerowi. Ten bierze kierowanie jeżykami na siebie. Jeżyki pobierają kapsuły i biegną za mną na balkon. Wkładam je do podnośnika i spuszczam na dół. Potem śpieszę do sali ekranowej oglądać bieg jeżyków po pagórkach. Do diabła, trzeba było jeszcze wstawić w nie urządzenie mówiące. Wzywam komputer i każę mu dopracować drugą partię.
       W sali ekranowej Tytus obserwuje działania kapliszy. Do monastyru przybyło wzmocnienie skądinąd. Pierwszy oddział z 450 jeźdźców formuje szyk i wyjeżdża za wrota. W monastyrze zostało 500 ludzi, zajętych montażem machin oblężniczych z zawczasu przygotowanych części. Znów wzywam komputer bazy inżynieryjnej i zamawiam partię jeżyków z jednorazowymi miotaczami ognia. Tytus komunikuje nowości Lirze, po czym ja opowiadam jej o jeżykach. Lira, po raz pierwszy od czasu przybycia na zamek radosna, zbiera żołnierzy i opowiada im, że idą na nich kaplisze, niewielu, zaledwie pół tysiąca. Nie będą wiedzieli, czy walczyć, czy od razu się poddać. Ta nowość wywołuje w szeregach lekkie ożywienie. Lira podnosi rę- kę, szum cichnie. Wydaje rozkaz sierżantowi wystawić obserwatorów na głównej wieży, rozdzielić odcinki obrony, sprawdzić broń i rozpuszcza szyk.
       Po dwu godzinach do Liry przybiega zgłupiały żołnierz i komunikuje, że stado jeżyków pasie się przy moście zwodzonym.
       - Wpuść je natychmiast - komenderuje Lira, wychodzą na ganek - To moi przyjaciele.
       Jeżyki w skupieniu biegną do niej i składają kapsuły na stosik. Po rozładunku wszystkie, oprócz trzech, opuszczają zamek. Lira liczy kapsuły, wzywa sierżanta. Ten wybiera dziewiętnastu ludzi. Lira rozdaje im kapsuły, wyjaśnia, co z nimi robić. Potem wkłada sobie jedną do ust, nadgryza. Oczy wychodzą jej z orbit, macha rękami i biegnie do studni. Po pięciu minutach, wypiwszy pół wiadra, ze łzami w oczach wraca do oddziału.
       - Nie rozmawiać! - zbędnie komenderuje sierżant - Ciężko się leczy, łatwo w raju!
       - Beczka wina! - woła ochryple Lira - Szybko!
       Mierzy porcje czerpakiem, nad każdą rozcina kapsułę nożem i kolejny delikwent wypija. Jakoś to idzie.
       - No i jak? - pytają z kolejki.
       - Siadłeś kiedyś gołym tyłkiem na gorącej płycie? To jest jeszcze gorsze! - z dumą odpowiada pijący.
      
       Po obiedzie komunikują z wieży, że na horyzoncie pojawiają się kaplisze. Lira ubiera zbroję. Niedługo z wieży przychodzi kolejna nowość: kapliszy jest nie pięciuset, a wszystkiego czterystu pięćdziesięciu. Nie wiem, dlaczego, ale ta wiadomość budzi żywiołowy entuzjazm. Tytus omawia z Lirą jakieś szczegóły dotyczące jeżyków. Obowiązki podzieliliśmy już dawno. Wylecę im na pomoc, kiedy tylko będzie gotowy śmigłowiec, a Tytus z głównym komputerem i jeżykami pomoże utrzymać obronę.
       Kaplisze rozbijają się na dwa oddziały: jeden otacza zamek z prawej strony, drugi z lewej. Nie zbliżają się zresztą do niego na więcej niż półtora kilometra. Łączą się i rozbijają obóz. W jego centrum wznosi się biały namiot. Po godzinie do zamku wyrusza procesja z piętnastu lu- dzi. Lira wychodzi im na spotkanie. Sama, ale za wrotami czeka "oddział szybkiej pomocy" - dziewiętnastu ludzi na koniach, w pełnym uzbrojeniu, plus Byczek. Lira idzie powoli, zrywając kwiatki. Jednak sztuka się nie udaje: przeszedłszy połowę dystansu kaplisze zatrzymują się i czekają. Lira siada wśród kwiatów, splata sobie wianek, wkłada go na głowę i dopiero wtedy podchodzi do kapliszy, niosąc hełm jak koszyk w zgięciu łokcia. Trzy jeżyki szumią w trawie za nią, trzy inne za plecami kapliszy.
       - Pani jest lady Jeliranija Terrible? - pyta gruby kaplisz, ten sam, który prowadził burzę mózgów.
       - Ja, ja - odpowiada z roztargnieniem Lira, idąc wzdłuż szeregu kapliszy i przyglądając się każdemu uważnie - A ty jesteś tym grubasem, któremu Smok podarował ząb? Możesz nie od- powiadać, sama widzę.
       Nagle zatrzymuje się przed niepozornym kapliszem, marszczy czoło.
       - A ty, psi synu, co ty tu robisz? Kazałam ci przecież rów czyścić!
       - Lady Terrible, mamy ważniejsze tematy do rozmowy - odpowiada za tamtego grubas.
       - Ty może i masz, a on ma pracować! Ma dwadzieścia dziewięć dni na wykonanie pracy, a jeszcze nie zaczął. Jeśli sobie nie poradzi, obetnę mu ręce aż po łokcie, czy ty tego nie rozumiesz? A może myślisz, że mi przyjemnie obcinać człowiekowi ręce?
       - Właśnie o tym chcemy porozmawiać. Po co pani umacnia zamki?
       - Nie bierz sobie tego tak bardzo do serca, grubasie, może się i obejdzie. W razie czego po- może mi Smok. A ty czemu jesteś taki chudy? - pyta innego kaplisza - Masz, pojedz sobie - wyjmuje z hełmu kanapkę, zawiniętą w liść sałaty, i wsuwa kapliszowi w rękę.
       - Lady Terrible - nie wytrzymuje prowadzący - Może nam pani poświęcić chwilę uwagi?
       - Gdzie się tak śpieszysz? Daj człowiekowi zjeść. Widzisz, omal się nie udławił. A gdzie magister? Coś go tu nie widzę.
       - Pani chce z nim porozmawiać?
       - Nie, ja chcę go zabić. Omal mnie nie spalił na stosie! Pokazać ślady po oparzeniach? Obiecałam go zastrzelić z kuszy. I Smok mówi: "Nie trzeba powstrzymywać szlachetnych du- szy porywów". No, wtedy nie mówił o magistrze, ale można to odnieść i do niego, prawda?
       - Obawiam się, że on będzie miał na ten temat inne zdanie. A propos, jak to było wtedy na stosie? Ludzie mówią różnie, a ja chciałbym dowiedzieć się z pierwszej ręki.
       - W takim razie zapytaj Smoka - śmieje się Lira - Ja, że tak powiem, tak się przestraszyłam, że zupełnie straciłam głowę. My co, mamy tak stać? Zaraz każę przynieść ławki - odwraca się i komenderuje głosem gospodyni domowej: - Sierżancie, proszę tu przynieść dwie ławki z wielkiej sali. I nie zapomnijcie o krześle dla mnie!
       Biorę z pulpitu radiostację, przekazuję rozkaz Samowi, a Sam - sierżantowi.
       - Sądzi pani, że pani rozkaz usłyszą? Do zamku prawie mila - uprzejmie dziwi się jeden z kapliszy.
       - Pan się chyba nazywa Amadeusz? Tak więc, panie Amadeuszu, może nie zwrócił pan u- wagi, że powiedziałam "Proszę". To nie był rozkaz, tylko prośba, nie widzi pan różnicy? On stanie na głowie, a moją prośbę spełni.
       - Przepraszam, ale jak pani poznała moje imię?
       - Przecież dopiero co ten miłośnik babskich plotek przy studni powiedział do pana: "Wydaje mi się, Amadeuszu, że ona zawraca nam głowę". Niezbyt uprzejmie, nie sądzi pan?
       - Zgadzam się, że to nie jest uprzejme, ale odpowiada prawdzie.
       Lira zamyśla się. Tymczasem pięciu jeźdźców z grupy szybkiego reagowania przywozi dwie długie ławki i krzesło.
       - Siadajcie - mówi Lira i siada na krześle jak na koniu - Przemyślałam wasze słowa i doszłam do wniosku, że macie coś z racji. Ale sami sobie jesteście winni. Po pierwsze, dziś jest niedziela, u mnie dzień odpoczynku, a po drugie, przecież was nie zapraszałam, czyż nie tak?
       - Tylko największe zatroskanie kazało nam...
       - Ani słowa więcej! - przerywa Lira - Bo zaraz zaczniecie kłamać i będę zmuszona was ukarać. Jeśli chcecie, powiem wam, co będziecie musieli zrobić. Ale uwzględnijcie, że każde moje słowo będzie rozkazem. Nie przyjmę żadnych sprzeciwów. Każę zjeść żmiję - zjecie żmiję. Każę odrąbać rękę - odrąbiecie rękę. Teraz naradźcie się i powiedzcie mi, czy jesteście gotowi przyjąć mój plan do wykonania, czy nie.
       - Wolelibyśmy najpierw wysłuchać pani planu, omówić...
       - Nie zrozumiałeś, grubasie, jak tylko go usłyszycie, będziecie musieli wykonać go bez sło- wa sprzeciwu. Wszyscy muszą mnie słuchać. I ludzie, i zwierzęta.
       Lira odsuwa rękę w bok, rozczapierza palce jakby chwytała powietrze.
       - Jeżyk, do mnie! - woła.
       Tytus przekazuje komendę głównemu komputerowi - i już jeżyk biegnie do jej ręki.
       - Jak stoisz przed człowiekiem?
       Jeżyk staje na dwóch łapkach i próbuje przednią zasalutować.
       - Zuch, jesteś wolny.
       Jeżyk odbiega.
       - Dziewczynko, czy ty nie za wiele bierzesz na siebie? Chcesz przestraszyć nas kilkoma tanimi sztuczkami? Co chcesz przez to osiągnąć?
       - Spójrz mi w oczy, głupku. To jest moja ziemia i pytania ja zadaję! Co?! Przypomnij sobie ranek, podwórze monastyru. Przypomnij sobie, jak wsiadaliście na konie. Koniec, możesz się odprężyć. Machiny oblężnicze, tysiąc ludzi - to wszystko przeciwko mnie? Przeciw mojej setce? Dziesięciu na jednego, wyście chyba powariowali!
       - Teraz już rozumiesz, przeciw jakiej sile występujesz?
       - Teraz ja będę komenderować, a wy - wypełniać moje rozkazy. Jeśli nie, to was ukarzę - Lira odwraca się w stronę zamku i komenderuje: - Sierżancie! Konia! Rozkaz na dzisiaj - to znów do kapliszy - Zabieracie się stąd i przed zmrokiem wracacie do monastyru. Jutro wybieracie nowego magistra, gdyż tego niedługo zabiję. W ciągu tygodnia znosicie patenty na czytanie. Do zimy ma być w każdej większej wiosce gimnazjum, gdzie macie uczyć czytania i pisania każdego chętnego. Za darmo. Na razie wszystko. Wszyscy są wolni.
       Lira odwraca się do kapliszy plecami i patrzy na jeźdźca, który prowadzi na postronku By- czka.
       - Stanowczo powiedziane - zauważa gruby prowadzący - A jeśli jednak będziemy działali zgodnie z naszymi planami?
       - Jeśli dzieci za bardzo dokazują, to się je karze - odpowiada Lira, wsiadając na konia - Za pierwszym razem nie ukażę was zbyt surowo. Za drugim... Mam nadzieję, że drugiego razu nie będzie.
       Jeździec pochyla się, podnosi krzesło i oboje z Lirą jadą na zamek.
       - Słyszeliście, ojcowie święci - zwraca się prowadzący do towarzyszy - Za pierwszym razem dostaniemy tylko po kilka klapsów w tyłek. Proponuję zostać i zobaczyć. Dawno już nie dostałem klapsa...
       - Czyżby to był jedyny rezultat pańskiej słynnej taktyki "tchórzliwej uprzejmości", bracie Teofilu?
       - Nie tylko, bracie Bartolomeo, nie tylko. Zresztą to właśnie pan przestraszył dziewczynkę. Zwalniam pana z uczestnictwa w dalszych rokowaniach. A teraz porównajmy nasze wrażenia z dotychczasowych. Bracie Amadeuszu, proszę być naszym sekretarzem. Jak pan myśli, dlaczego ona do pana zwracała się per "pan", a do innych na "ty"?
       - No, po pierwsze, jestem przystojny.
       - Argument sporny, ale ciekawy. A po drugie?
       - Po drugie, z tych, z którymi rozmawiała, jestem jedynym nie z litmoondzkiego monastyru. Jeśli na was, bracia-rozbójnicy, ma zagięty pazur, to ja jestem czysty jak śnieg z górskiego szczytu.
       - Skąd ona to wie? Pan naprawdę myśli, że grzebała w naszych mózgach?
       - Tego nie powiedziałem. Przeciwnie, doświadczenie wskazuje, że do czytania myśli z jakichś powodów konieczne jest patrzenie w oczy. Jak pan opowiadał, smok też żądał patrzenia w oczy.
       - Rzeczywiście... Następnym razem będziemy musieli włożyć ciemne okulary albo hełmy rycerskie z ruchomymi przyłbicami. Ale jeżykowi w oczy nie patrzyła.
       - Bo nie czytała jego myśli, tylko dyktowała mu swoją wolę. Co zresztą jest jeszcze niebezpieczniejsze. A i sierżant oba rozkazy wykonał dokładnie i bez zwłoki. Nie boi się pan, bracie Teofilu, że ona spierze pana rękami jednego z nas?
       - Wolałbym już delikatną kobiecą rączkę niż łapę brata Bartolomeo.
       - Proszę nie sądzić z pozorów, bracie. Dwa dni temu wyzwała na pojedynek na śmierć i ży- cie sir Bloodwilla i wyrzuciła go z siodła. A potem w pieszym pojedynku odebrała mu miecz gołymi rękami.
       - Wydaje mi się, bracia, że trzeba poważnie potraktować jej groźbę zabicia magistra. Z trzech ludzi, którzy targnęli się na jej prawa, dwóch już nie żyje.
       - Bynajmniej, bracie Amadeuszu. Sir Bloodwill żyje, czego nie można powiedzieć o jego żonie. Widocznie dziewczynce podobają się przystojni mężczyźni.
       - Brednie! Bzdury i brednie! Kogo się przestraszyliście? Małolaty z tresowanym jeżykiem? Kpiny! Aż wstyd słuchać! Dorośli ludzie, a dali się nabrać na dziecięce sztuczki. Czym ona was zaczarowała? Czy my nie wykorzystujemy umownych sygnałów? Wystarczy człowiek o dobrym wzroku albo najsłabsza luneta, dwa-trzy umowne gesty - i mamy rozwiązanie wszys- tkich jej zdolności.
       - Panu szkodzi nadmiar jedzenia, bracie Izaaku. Źle na pana podziałała ta kanapka. A może smok nam wszystkim się przyśnił? Jeśli tak, to czyj ząb leży u mnie na stole? Ale nie to jest najważniejsze. Przed stosem to była zwykła przestraszona dziewczynka. Teraz czuje się w niej siłę. Zwróciliście uwagę na worki pod jej oczami? Ona naprawdę dużo pracowała i bardzo mało spała przez cały ostatni miesiąc. Przy czym pracowała z przyjemnością. Teraz po prostu iskrzy się szczęściem i ma nas głęboko w nosie. Dziesięciu na jednego, co mi tam! To nie jest styl zachowania właściwy nawet dla lady, musicie to przyznać. Te zmiany nastąpiły w niej w ciągu trzech i pół miesiąca, z których dwa przypuszczalnie spędziła w Zamku Władców. Nawiasem mówiąc, tezy jej programu są zgodne z polityką Władców, jeśli wierzyć starym dokumentom.
       - Jak w takim razie wyjaśnić te dwa odnotowane przypadki czytania myśli?
       - A się stało ze smokiem, bracie Teofilu?
       - Nikt nie wie. Giermek sir Detterville"a strącił go w locie zatrutą strzałą jak kaczkę. Dwadzieścia dni tusza leżała na błocie, potem znikła. Zostały wybite zęby, stos smoczego gówna, ognisko i mnóstwo ludzkich śladów. Co ciekawe, wraz ze smokiem zniknął też chłop Tytus Gaduła. Przybrany ojciec i wychowawca lady Liry.
       - Wypuściliście jaszczurkę.
       - Przyznaję, bracie Amadeuszu, przegapiliśmy i wypuściliśmy. Źle pracujemy, kajam się.
       - Lady Lira, Tytus Gaduła, Sam. Kto jeszcze? Oni mają krewnych?
       - Do diabła! Sam, jego rodzice! Pan ma po trzykroć rację, bracie Amadeuszu! Inercja myślenia! My wciąż uważaliśmy go za ofiarę smoka. Sądzę, że jego kuzynom nie zaszkodzi tydzień-dwa za ścianą monastyru. Podsumujmy, bracia. Sytuacja się wyjaśniła. Lady Detterville, de domo Terrible, stanowi realną siłę. Wstyd przyznać, ale wrogą nam siłę, czemu jesteśmy sami winni. Jak wielka to siła, dowiemy się dziś lub jutro, jeśli zostaniemy tutaj. W chwili obecnej ta siła to setka ludzi9 w zamku, dziewczynka o nieprzeciętnych zdolnościach i jeden latający smok. Smok jest żywotny, ale śmiertelny. W każdym razie zatrute strzały na długo wyłączają go z gry. Ktoś chce coś jeszcze dodać?
       - Oprócz dziewczynki jest jeszcze chłopiec Sam, ten stary chłop i zamek sir Bloodwilla.
       - Uzupełnienie przyjęte. To wszystko? W takim razie umacniamy obóz, wysyłamy ludzi po kuzynów chłopca i oczekujemy lekkiej kary. Jeśli lekka kara okaże się... hm... niezbyt lekka, zmieniamy taktykę. Do roboty, bracia. Jak mówi nasz magister, nie odkładaj na jutro tego, czego w ogóle nie masz zamiaru robić.
      
       Łączę się z bazą inżynieryjną. Śmigłowiec gotowy, trwa jego ładowanie. Trzeba pogratulować Lirze i zaczynać operację. Sięgam po radiostację.
       - Lira, byłaś wspaniała! Nawet sobie nie wyobrażasz, jakim jesteś skarbem!
       - Czarku, ale oni tak łatwo nie odejdą.
       - O właśnie! Uprzedziłaś ich, nie posłuchali. Teraz mamy pełną podstawę prawną wysłać ich gdzie diabeł mówi dobranoc.
       - Dokąd?
       - Gdzieś bardzo daleko, za niebieskie góry, za głębokie rzeki.
       - A jeśli wrócą?
       - Na pewno wrócą. Cisi i posłuszni, mam nadzieję. Uprzedź swoich ludzi, że przylecę, gdy się ściemni. Niech wszyscy, prócz wartowników, odpoczną. I ty też. W nocy będziemy mieli dużo pracy. Koniec łączności.
       Biegnę kłusem na bazę inżynieryjną. Ładowanie śmigłowca już zakończone. Cybery stoją w rzędzie przy luku towarowym. Zaganiam je do środka, włażę do kabiny. Zakładam nauszniki, włączam elektrykę, łączność, systemy nawigacji, komputer. Całkiem niezły komputer, 64 procesory. Przez nauszniki odbieram jakąś rozmowę Tytusa z Samem, nie zwracam uwagi. Włączam autopilota i każę jechać na lądowisko. Maszyna podnosi się na ważko-podobnych nogach i szybko zmierza do tunelu. Tego samego, o długości pięciu kilometrów i średnicy ośmiu metrów, wychodzącego na zapomniany górski wąwóz. Głos Sama robi się coraz bardziej głuchy i szybko całkiem zanika. Ruda ekranuje fale radiowe. Dziwne, w Zamku tego nie było. Należałoby nadać śmigłowcowi imię, niech Lira wymyśli. Koniec tunelu. Przez przeźroczysty sufit widzę, jak łopatki obu śrub zaczynają pracować. Wyłączam autopilota i dziarsko startuję. Nie, jednak symulator to nie to samo, co prawdziwy lot...
       Łączę się z komputerem bazy i zamawiam drugi taki sam śmigłowiec, po czym wzywam Tytusa. Ten komunikuje, że oddział, który ma porwać krewnych Sama, już wyjechał. Podaje numery jeżyków, które go eskortują. Komputer natychmiast wyświetla na ekranie mapę z ich współrzędnymi. Wybieram punkt przechwytu i lecę ku niemu, ustawiając śruby na ciche obroty. Gdy oddział wyjeżdża na otwarte pole, ostro zwiększam szybkość, doganiam ich i otwieram wentyle balonów z gazem usypiającym. Po minucie na drodze leży ośmiu ludzi i dwanaście koni. Ląduję, wypijam szklankę antidotum, zagryzam udźcem łosia. Czekam na wszelki wypadek pięć minut, wychodzę i wypuszczam cybery. Te wnoszą śpiących kapliszy do salonu i przywiązują do koi. Koni nie ruszamy. Podnoszę maszynę i biorę kurs w góry. Na ekranie komputera widzę, jak świecące się punkty jeżyków wracają do zamku Detterville"ów. Rozpędzam maszynę do maksymalnej szybkości - 280 km/h. Niewiele, ale dla takiej brzuchatej konstrukcji w sam raz. Przelatuję łańcuch górski, znajduję odpowiednią polanę o dziesięć kilometrów od najbliższej wioski i ląduję. Cybery żwawo biorą się do wyładunku materiałów i sprzętu. Potem wznoszą nadmuchiwany hangar w korze ochronnym. Po dwudziestu minutach linia produkcyjna pianoplastikowych kołysek o długości półtora metra jest już gotowa. W pierwsze osiem układam śpiących kapliszy, wszystkie cybery, oprócz dwóch, zaganiam z powrotem do salonu i startuję.
       Szukam miejsca na bazę ? 2. Wreszcie znajduję prawie pionową ścianę o 50 kilometrów w prostej linii od Zamku. Wyładowuję cybera z aparaturą sejsmologiczną. Jeszcze jedna drobna sprawa, i można będzie zająć się tylko kapliszami. Wznoszę się na cztery tysiące metrów, wy- bieram szczyt i zawisam nad nim. W podłodze przedziału towarowego otwiera się luk, i na li- nie zjeżdża retranslator. Bardzo sympatyczny ośmionogi dwutonowy pajączek. Po wylądowaniu od razu czyści wierzchołek ze śniegu i lodu, by usadowić się mocno na skalnym gruncie. Potem rozpościera tarcze baterii słonecznych i anteny. Główny komputer Zamku komunikuje od razu, że ustanowił łączność z cyberami po tamtej stronie grzbietu górskiego. Teraz już na pewno za cztery-pięć miesięcy zostanie zbudowana druga baza. Nawet, jeśli nikt z nas tego nie dożyje. Nawet, jeśli nikomu nie będzie potrzebna.
       Wzywam Lirę i komunikuję, że lecę do niej. Po kwadransie widzę na horyzoncie wieże zamku Detterville"ów. Zmniejszam wysokość do dziesięciu metrów, przekazuję kierowanie autopilotowi i zataczam wokół zamku koło o promieniu trzech kilometrów, pozostawiając za ogonem tren gazu usypiającego. Teraz żadna żywa istota nie zdoła wyjść z kręgu oprócz mnie i innych, którzy wzięli antidotum. Lecę wprost do zamku i ląduję na wewnętrznym dziedzińcu. W zapadłej ciemności z trudem znajduję Lirę i Sama. Trzymają się za ręce, na twarzach przestrach. I nikogo więcej. Wyłażę z kabiny. Lira krzyczy radośnie i rzuca się w moim kierunku. Obejmuje moją lewą łapę, łzy ciekną strumieniem. Sam też podbiega, z twarzą pełną radości i, nie wiem dlaczego, skruchy. Obejmuję skrzydłem Sama, głaszczę po plecach Lirę. Coś mówię do obojga od razu. Potem przypominam sobie, że czas idzie, obłok gazu usypiającego powoli znosi wiatr.
       - Sam, dopóki nie jest za późno, zarządź, żeby wytoczyli beczkę wina.
       Zauważam, że dookoła roi się już od ludzi. Czterech chłopów toczy zawczasu przygotowaną beczkę, stawiają na podłodze, wybijają dno. Wyjmuję z kabiny kanister z antidotum, wlewam do beczki, mieszam czerpakiem.
       - Ludzie, słuchajcie mnie! Wszyscy: mężczyźni, kobiety i dzieci, musicie wypić wino z tej beczki. Dorośli - jeden czerpak, dzieci - pół. Zupełnie małe - jeden łyk.
       Ochotników nie widać. Wszyscy wiedzą, jaki ma smak to świństwo. Ci, którzy pili rano, opowiedzieli pozostałym upiększając szczegóły.
       - Słuchajcie mnie! Z tymi, którzy nie wypiją, będzie to samo, co z kapliszami.
       O Boże, oni zaraz beczkę przewrócą! Czyżby myśleli, że jestem taki krwiożerczy?
       - Sierżancie, proszę pilnować porządku! Wszyscy zdążą! Dopóki ostatni pies nie wypije, nie wezmę się za kapliszy!
       Nareszcie wszyscy ludzie wypili. Teraz kolej na psy i konie. Napełniamy wodą niewielki kamienny zbiornik, wlewam tam drugi kanister. Konie, od rana niepojone, wypiwszy jeden łyk, odchodzą. Przestraszona młoda kobieta wypytuje o coś Sama. Ten przyprowadza ją do mnie.
       - Panie Smoku, mój maleńki nie pił. Co teraz będzie?
       - Pośpi do jutrzejszego południa, obudzi się głodny.
       - I to wszystko?
       - Wszystko.
       - To po co ja piłam to świństwo?
       Po długich namowach Lirze udaje się napoić Byczka. Pozostałe konie zasną mocnym snem. W psy-tropiciele napój wlano siłą. Ze zwierzętami nie wyszło, nie będzie transportu konnego. To nic, poradzimy sobie. Wchodzę do śmigłowca i wzywam Tytusa. Lira natychmiast zajmuje miejsce drugiego pilota? A może pierwszego? Nie, pierwszy chyba siedzi z lewej, więc jest drugim. Po jej oczach widzę, że łatwiej będzie ruszyć z miejsca górę niż ją wyrzucić. Tytus komunikuje, że kaplisze zachowują się spokojnie. Wszyscy oprócz dziesięciu są w obozie. Czterech z tej dziesiątki zasnęło, pozostałych kontrolują jeżyki. Wzywam Sama i wyjmuję nowe radiostacje, czy raczej komunikatory z małymi kolorowymi ekranami. Lira wzywa sierżanta, oddaje mu swoją starą radiostacją, wyznacza Sama przełożonym, wzywa Tytusa. Sam milczy i błagalnie patrzy na mnie.
       - Sam, potrzebuję tu kogoś naprawdę zaufanego i niezawodnego. Zdążysz jeszcze dzisiaj polatać. No dobrze, przekonałeś mnie, podaj mi swój komunikator - nastrajam jego komunikator na kamerę na dziobie śmigłowca - Zobaczysz to samo, co my. Lira, zaproś na pokład dwunastu zdrowych ludzi.
       Lira wydaje rozkaz, ludzie bez szczególnego entuzjazmu wchodzą do salonu i rozsiadają się na kojach.
       - Lecimy? - pyta Lira.
       - Drugi, zapiąć pasy!
       - Co?
       - Jesteś drugim pilotem. Zapnij pasy, albo wylecisz z fotela w najbardziej nieodpowiedniej chwili - pokazuję, jak ma to zrobić. Wysuwam głowę z drzwi i komenderuję: - Od śruby!
       Ludzie nie rozumieją, ale to nic. Prostuję waźkowe nogi i maszyna unosi się nad ziemię na wysokość sześciu metrów. Tu mogę puścić w ruch śruby. Kilku ludzi się przewraca, reszta rozbiega się na boki, pod ściany. Zrozumieli. Zwiększam obroty. Wiatr gasi pochodnie. Przełączam zewnętrzne kamery na podczerwień. Zamek płynnie ucieka w dół. Ściszam obroty śrub i wyświetlam na displayu mapę z zielonymi punktami jeżyków. Około dziesięciu punktów tworzy nieregularne koło. To jeżyki, które pilnują obozu kapliszy. Włączam zaprogramowanego autopilota i uruchamiam podajnik gazu usypiającego. Maszyna zatacza idealne koło wzdłuż całego obozu kapliszy. Potem na małej szybkości kilka razy przecinam koło prostymi siecznymi. W końcu oblatuję całą okolicę po rozszerzającej się spirali.
       - Lira, wezwij swoją drużynę, niech znoszą kapliszy w jedno miejsc.
       Lira wzywa Sama i sierżanta. Z zamku wypełza wąż pochodni. Łączę się z Tytusem, który przekazuje współrzędne zwiadowców kapliszy. Oblatuję te punkty, obficie spryskuję ziemię gazem usypiającym. Potem oblatuję ponownie, tym razem lądując przy każdym śpiącym. Drużyna Liry sprawnie układa śpiących na górnych kojach. Wracam do obozu kapliszy. Praca wre. Kapliszy znoszą na punkty i zwartymi rzędami układają na rozłożonych na ziemi namiotach. Lira, wziąwszy ode mnie słowo, że nie odlecę bez niej, chodzi wśród rzędów, szuka ko- goś. Potem wzywa dwóch ludzi, którzy chwytają kaplisza i niosą do śmigłowca.
       - Czarku, to ten z zamku Terrible"ów. Trzeba go tam zawieźć.
       - Jeśli trzeba, odwieziemy. Tylko daj mu odetchnąć z tego balonika. Niech zapomni wszy- stko, co tu było. W przeciwnym razie zepsuje nam cały spektakl.
       - A ja nie zapomnę?
       - A po co piłaś to świństwo? Nie zapomnisz.
       Załadunek zakończony. Lira siada w fotelu drugiego pilota, wzlatujemy. Maszyna jest przeciążona. Biorę kurs na zamek Terrible"ów. Koło niego cały czas dyżurują dwa jeżyki, do- skonale zastępujące radiolatarnie. Ląduję o kilometr od zamku i prawie bezdźwięcznie prowadzę na kroczącym podwoziu pod sam rów. Lira wybiera suche miejsce pod krzaczkiem, rozkłada parciankę, na której jej ludzie kładą kaplisza. Tymczasem Lira łapie kilka żab, wsuwa je śpiącemu po kieszeniach i za pazuchę.
       - Lira, zlituj się nad zwierzątkami!
       Podbiega do mnie, całuje w nos, zajmuje swoje miejsce. Zamykam luk towarowy, wracam po ziemi na miejsce lądowania, startuję. Na wysokości dwustu metrów podaję kurs autopilotowi. Maszyna rozpędza się, ciężko nabierając wysokości. Niedługo zaczyna się huśtawka i koszmarny nocny lot w górach. Chwała autopilotowi, ja bym tak nie potrafił. Maszyna robi pętle po wąwozach, ostre skały przemykają o metr pod brzuchem lub z boku. Mocno opieram się wszystkimi czterema łapami i zamykam oczy. Z salonu dochodzą żałosne jęki i przekleństwa. Zespół Liry wyhuśtało, pewnie dostali torsji. W końcu, zatoczywszy piękny wiraż, maszyna ląduje obok nadmuchanego dachu namiotowego.
       - Chłopcy, słuchajcie mnie. Wyładujemy wszystkich kapliszy, rozbieramy, układamy w ko- łyskach i nakrywamy tymi oto workami. Obok każdego kładziemy butelkę mleka. Butelki są w hangarze, a mleko w tej żółtej beczce. Z mlekiem uważajcie, z trudem wystarczy go na wszystkich. Aha, omal nie zapomniałem, każdemu wieszamy na szyi smoczek na sznurku. Smoczki są w skrzynce pod ścianą. Kiedy skończą się kołyski, zawiadomcie żelazne gnomiki. One jeszcze zrobią. Kołyski ustawiajcie tam, pod tymi sosnami. Są pytania?
       - Panie Smoku, rozbierać całkowicie?
       - Całkowicie.
       - A co robić z ubraniami?
       - Układajcie na stos, potem wszystko zabierzemy. Żeby ani jednej rzeczy tu nie zostało.
       - Panie Smoku, niemowlęta zawija się w pieluszki. Wiem, bo mam czworo.
       - Was jest tuzin, a ich pięciuset. Jeśli chcesz, to zawijaj, a ja uważam, że to nie są maluchy, nie posikają się.
       - Kołyski za małe.
       - Jedną noc mogą przespać z podgiętymi nogami.
       - A po co worki?
       - Głupi jesteś, zupełnie nie myślisz o ludziach? Co oni rano ubiorą? - Czekam, aż ucichnie śmiech - Są jeszcze pytania? Nie. Więc do roboty. Ja lecę po pozostałych.
       Obserwuję, jak rozbierają i układają pierwszych kapliszy. Siadam za sterami. A gdzie się podziała Lira? Aha, wychodzi zza krzaków.
       - Lira, lecisz czy zostajesz?
       W milczeniu wchodzi do kabiny i zajmuje swój fotel. Wzlatuję, zadaję kurs, włączam autopilota.
       - Czarku, czy cybery mnie wpuszczą do zamku?
       - Wpuszczą. Są znowu posłuszne.
       - Muszę do zamku. Przynajmniej na godzinę.
       Zmieniam kurs, wzywam główny komputer, rozkazuję spuścić podnośnik i czekać na Lirę.
       - Czarku, jeśli zobaczysz magistra, zostaw mi go.
       - Zostawię - sadzam maszynę na zboczu, jak najbliżej podnośnika. Obserwuję, jak Lira idzie do kabiny. Coś w jej chodzie się zmieniło. Lecę na zamek Detterville"ów. Biorę na pokład drugą partię śpiących. Wszyscy kaplisze już są ściągnięci w jedno miejsce, w miarę możliwości usunięto też ślady po obozie.
       - Sam, chcesz się przelecieć?
       - Chcę. A gdzie Lira?
       - W Zamku Władców.
       Wzlatujemy. Tym razem ciężar o dwunastu ludzi mniejszy, tylko czterdziestu ośmiu plus Sam. Różnica niby niewielka, ale o ileż łatwiej kierować! Zadaję kurs autopilotowi i wypytuję Sama o nowości. Okazuje się, że przez pierwsze dwa-trzy tygodnie w zamku Detterville"ów Lirze było nie zwyczajnie trudno, a niesłychanie trudno. Doszło nawet do tego, że oboje z Samem spali po kolei. Były dwa nieudane zamachy, co pozwoliło Lirze wyrzucić z zamku wszystkich podejrzanych. Pomogło to, że świeżo zwerbowanym żołnierzom było właściwie wszystko jedno, po czyjej są stronie, ale Lira im płaciła, przejąwszy nie bez walki fundusze Detterville"ów. Najgorsze było to, że po rozprawie z giermkiem nikt nie wystąpił otwarcie - bali się. Przełom nastąpił po dwudziestu dniach. Do tego czasu dwie trzecie ludzi w zamku zostało wymienionych, pozostali albo się przystosowali, albo od początku stali po stronie Liry. Zmieniła się też ogólna opinia. Chłopi lubią porządek i nawet twardą rękę nad sobą, byleby ta ręka nie wyciskała z nich ostatków.
       Śmigłowiec podchodzi do lądowania. Oczekująca brygada rozładunkowa wyciąga śpią-cych. Póki pracują, oglądam pierwszą partię. Kołyski stoją w rzędach, w każdej leży goły brodaty "niemowlak" ze smoczkiem na szyi.
       Zdążam zrobić jeszcze jeden rejs, zanim Lira wzywa mnie z sali ekranowej i prosi, żebym ją zabrał po drodze.
       - Lira, pójdź do bazy inżynieryjnej i weź pięć jeżyków. Ale zwykłych, bez miotaczy.
       - Pięć? One są kolczaste.
       - Powiedz komputerowi, żeby szły za tobą.
       - Idę. Koniec łączności.
       - Czarku, z nią znowu coś się stało - mówi Sam.
       I rzeczywiście, Lira idzie do śmigłowca jak somnambuliczka.
       - Lira, co się dzisiaj z tobą dzieje?
       - Dzisiaj? Nic... Teraz już wszystko będzie dobrze.
       Startuję i myślę nad jej słowami. Jest w nich jakiś podwójny sens.
       Ładowanie. Sam zostaje, chce ogrzać się przy ognisku. Lira natomiast nie opuszcza śmigłowca. Całą drogę milczy, to się chmurzy, to zagadkowo uśmiecha jak Mona Lisa.
       Rozładunek. Nieoczekiwanie rozlega się wybuch końskiego chichotu. Wysiadamy z kabiny i podchodzimy do zbitych w gromadę mężczyzn.
       - Chłopcy, co się stało?
       - Panie Smoku, baba...
       Patrzę ponad ich głowami. Na stosie odzieży rzeczywiście leży kobieta. Krótkie włosy, zgrabna figura, czterokolorowy tatuaż na piersi i brzuchu. Wygląda na trzydzieści lat. I nagle zauważam, że brakuje jej prawej dłoni. Od dawna. Skóra kikuta nie jest czerwona, tylko naturalnego koloru. Lira rozpycha chłopów, patrzy, gryząc wargi, po czym odciąga mnie na bok.
       - Czarku, pamiętasz, umawialiśmy się, że ludzi dla bazy ja wybieram.
       - Pamiętam.
       - Bierzemy ją.
       Przez chwilę rozmyślam. Była z kapliszami. Ubrana jak mężczyzna. Potrzebny nam w bazie szpieg kapliszy? Do diabła, w ostateczności każę głównemu komputerowi pilnować ją. A jak będzie się źle zachowywała, wyślę do Ameryki Północnej. Zanim wróci, minie co najmniej trzy miesiące.
       - Na co czekasz? Ładuj. Musimy wracać.
       - Dziękuję, Czarku.
       - Coś dziwna dziś jesteś. Za co mi dziękujesz? Będziesz musiała ją wychować od nowa.
       Lira komenderuje i kobietę niosą z powrotem do śmigłowca, przywiązują do koi.
       - Chłopcy, a nie ma tu jeszcze kogoś okaleczonego?
       - Był taki jeden, panie Smoku, bez trzech palców. Nada się?
       - W sam raz. Ładujcie.
       Teraz Lira patrzy ze zdumieniem na mnie.
       - Czarku, po co?
       - Odtworzymy mu palce i zwrócimy do Litmoondu. Niech łamią sobie nad tym głowy.
       Wynoszę jeżyki z kabiny. Będą strzegły kapliszy. Jeśli powstaną nieporozumienia z miejscową ludnością, przewiozę kapliszy gdzie indziej. Lira zajmuje swoje miejsce, wylatujemy. Kurs na Zamek Władców. Pod koniec lotu łączę się z komputerem, wzywam cztery cybery. Przekazuję im pasażerów, wysadzam Lirę i szybko lecę na zamek Detterville"ów. Już świta, a muszę wykonać jeszcze kilka rejsów.
      
       Koniec, ostatnia partia rozładowana, cybery zakończyły produkcję kołysek z pianoplasty-ku, złożyły nadmuchiwany hangar, taszczą całe barachło do salonu. Wysypuję pozostałe smoczki do pustej kołyski, stawiam na widocznym miejscu. Zmęczeni chłopi wloką się do salonu i kładą na stosach ubrań. Ostatni raz obchodzę placyk. Trawa wydeptana, mnóstwo śladów, ale nic poza tym. Ani szmatki, ani guzika. Cybery wiedzą, co robią. Lecimy w góry. Znajduję odludny wąwóz, ląduję na skraju. Chłopi niechętnie opuszczają nagrzane miejsca. Cybery wyrzucają ze śmigłowca stosy ubrań.
       - Panie Smoku, a co robić z pieniędzmi kapliszy?
       - A ty jak sądzisz?
       - Szkoda wyrzucać.
       - Prawidłowo myślisz. Połowę przekażesz Lirze na fundusz, a drugą połowę rozdzielicie między żołnierzy i wszystkich, którzy pracowali dziś w nocy. Sprawozdanie przekażesz Lirze. Aha, przekaż moje słowa tym, którzy ścinali sakiewki przy załadunku. Powiedz, że to mój rozkaz.
       - Hurra!
       Chłopi odpędzają cybery, wyjmują ze stosu szmat około dwudziestu ciężkich woreczków, odkładają je na bok. Kiedy oni zdążyli wnieść je do szybowca, Bóg jeden wie.
       Wysadzam zmęczoną drużynę koło zamku Detterville"ów i lecę do domu. Należałoby odstawić śmigłowiec na placyk w wąwozie, ale za bardzo chce mi się spać. Jadę podnośnikiem na balkon i idę do centrum medycznego zobaczyć naszych podopiecznych. Kaplisz bez trzech palców już w biowannie, a kobieta leży na ruchomym stole tomografu. Obok nieruchomo sto- ją cztery cybery. Przegląd medyczny dawno się już zakończył, ale Lira zasnęła, zwinąwszy się w kłębek na fotelu, i cybery nie wiedzą, co robić. Szczerze mówiąc, ja też nie wiem. Zada- nie jasne: przeciągnąć kobietę na naszą stronę. Ale jak to zrobić? Gdybym miał dla niej odpowiedniego chłopa... Najpierw porozmawiać, potem odtworzyć rękę? Czy najpierw odtworzyć rękę, a potem porozmawiać? Z Lirą niby to wszystko było jasne i zrozumiałe: wziąłem ją ze stosu, a jednak dostałem łańcuchem po nosie. Nad czym ja myślę? To jej pomysł, niech sama decyduje. Delikatnie trącam Lirę w ramię, budzi się i przeciąga.
       - Czarku, już wróciłeś! Zbudzić ją czy chcesz z nią później porozmawiać?
       No i masz, długoogoniasty! Nie tylko ty lubisz zwalać odpowiedzialność na innych.
       - Ja teraz chcę spać. Poza tym sama pomyśl, za co ona ma teraz nas kochać? Wystraszymy człowieka na śmierć - i po miłości. Co innego, kiedy będzie miała rękę.
       A tatuaż na jej brzuchu po prostu wspaniały. Stworzył go naprawdę wielki mistrz. Młoda smoczyca, smocza dziewczynka, gibka jak jaszczurka. Łuska zielona, o niebieskim odcieniu. Oczy figlarnie przymrużone, kły nieco odsłonięte w powściągliwym uśmiechu. Malutkie, subtelnie nastroszone uszka. A ten skręt szyi, przechodzący w płynnie wygięty grzbiet! Sprężyste, nieco rozłożone skrzydła, wabiący ruch ogona. Ruch, uchwycony w samym początku, cień ruchu. Dziewczyna moich marzeń!... Muszę znaleźć malarza! To po prostu niemożliwe, żeby on ją wymyślił. Żeby tak narysować, trzeba choć raz w życiu zobaczyć ją w naturze! Te-raz będzie mi się śniła. Dla tego jednego portretu warto było zaczynać całą awanturę z kapliszami! Jak mogłem nie rozpoznać tego arcydzieła przy śmigłowcu? Zresztą wtedy widziałem portret do góry nogami, w tym ujęciu trudno ocenić piękno. Przenoszę zgłupiałe spojrzenie na Lirę i ze zdumieniem widzę, jak czerwienieje w oczach. Aż do pąsowo-czerwonego, jak przejrzały pomidor. Potem zrywa się, zakrywa dłońmi twarz, wybiega na korytarz i tam się śmieje. Chichocze histerycznie, do upadłego. W czym rzecz? Wodzę wzrokiem po pokoju, przyglądam się kobiecie, sobie... O mój Boże! Moja męskość pokazała się, stanęła dęba na pełną, niemałą długość! No i co tego? Zupełnie nie śmieszne. No tak, nie mam spodni! A czy ktoś chociaż raz widział smoka w spodniach? Dlaczego smoki mają naśladować ludzką pruderię? Przecież to naturalne, nic skandalicznego! Może mam jeszcze na ogon włożyć futerał? Dlaczego się tak podnieciłem? Dziewięć, osiem, siedem, sześć... Jestem spokojny, jestem absolutnie spokojny. A przed chwilą zapadłbym się pod ziemię. Dosyć, minęło, pora brać się do roboty! Wzywam cybera, wskazuję mu rysunek i rozkazuję:
       - Sfilmować. We wszystkich szczegółach.
       Cyber łączy się ze swoją bazą i niedługo przyjeżdża wózek, pełen rejestrującej aparatury. Cybery zrozumiały rozkaz trochę szerzej, przekładają kobietę na biały stół i utrwalają wszystko, od stóp do głów. Aż do linii papilarnych na palcach nóg. Ostrożnie podnoszą powieki, robią zdjęcia tęczówki i dna oka. Potem obracają na brzuch i fotografują plecy. Na plecach też portret smoka. Równie mistrzowski, czterokolorowy, ale wartości artystycznej nie przedstawia. Młody, lubieżny, zadowolony z siebie samiec o wąskim czole. Pies. Nie, na tej planecie po prostu muszą być smoki! Niech Tytus mówi sobie, co chce! Są mamuty, jestem ja, więc mogą być i inne! W Afryce, Australii, Ameryce Południowej, w ostateczności na wyspie Komodo! Inaczej skąd ten portret? A jeśli nie ma, niech ją zrobią ci, co mnie tutaj wsadzili!
       Umieszczam kobietę w biowannie, zasuwam daszek i daję komendę zacząć regenerację. Ja- kiś czas obserwuję, jak z dna wanny podnoszą się manipulatory z przeźroczystymi rurkami, przysysają się do ciała, rurki czerwienieją. Potem wanna wypełnia się bioroztworem, ciało nieco się unosi. Proces ruszył. Omal nie zapomniałem o najważniejszym. Wzywam komputer centrum medycznego i rozkazuję mu w żadnym przypadku nie budzić ludzi po zakończeniu leczenia. Trzymać w stanie snu i wezwać mnie. Wszystko. No, wreszcie koniec! Spać. Idę do siebie. W korytarzu przy ścianie siedzi Lira. Drzemie objąwszy rękami kolana. Złość i kiepski nastrój przechodzą. Podnoszę ją ostrożnie i niosę do strefy mieszkalnej.
       - Czarku, nie gniewasz się na mnie? Wybacz mi, proszę.
       - Śpij, moja mała.
       - Muszę wracać, tam Sam został sam - przytula się do mnie nie otwierając oczu.
       - Do wieczora nic się nie stanie. Niech przywyka do samodzielności. A kapliszy będę miał na oku.
       Opuszczam Lirę na podłogę obok drzwi sypialni i śpieszę do sali ekranowej. Tytus ciągle siedzi przy pulpicie, rozmawia o czymś z sierżantem. W zamku Detterville"ów spokój. Komunikuję sierżantowi, że Lira będzie wieczorem. Przełączam ekran na monastyr. Też spokój. Kilku wartowników na murach, dziedziniec pełen techniki oblężniczej na kołach. Daję komputerowi rozkaz obudzić mnie, jeśli ponad dziesięciu ludzi skieruje się w stronę zamku Detterville"ów. Ta kupa techniki działa jednak na nerwy. Nie, żeby była dla zamku niebezpieczna, jeżyki z miotaczami spalą ją w pięć minut, ale może wywoływać fałszywe wrażenie siły kapliszy. Zresztą spalić - to zbyt prymitywne, zbyt grubiańskie. Nie daje poczucia niezwyciężonej siły. Może przywieźć termity z Afryki? A jeśli się zaaklimatyzują?
       - Wzywam główny komputer!
       - Główny komputer słucha.
       - Możesz przygotować mieszaninę kwasów albo inny roztwór, przyśpieszający starzenie się i gnicie drewna?
       - Mogę.
       - Zaczynaj. Trzeba zgnoić technikę wojenną na dziedzińcu monastyru. Zestaw dostarczą tam jeżyki. Opracuj odpowiednią ich modyfikację i pomyśl nad szczegółami.
       - Zrozumiałem zadanie.
       - Chodźmy spać, Tytusie. Uważam, że jesteśmy zuchy.
      
       Budzę się wczesnym wieczorem. Szukam kogoś, z kim mógłbym porozmawiać. Tytus śpi. Lirę znajduję w centrum medycznym.
       - No i jak?
       - Z czym? Aha, z nimi. Wszystko w porządku. Rączka już rośnie. Malutka.
       - Zaraz polecę po Sama, zrobimy analizę operacji.
       - Czarku, a może przeprowadzimy ją w zamku Detterville"ów? Niech się uczą.
       Wszechstronnie rozpatrujemy pomysł. Technicznie realny. Czemuż by nie? Wzywam komputer bazy inżynieryjnej i każę mu załadować do śmigłowca niezbędne wyposażenie. Opowiadam Lirze o planie budowy drugiej bazy, o tym, że cybery już budują pięćdziesięciokilometrowy tunel pod całym grzbietem górskim.
       - Czarku, a może mój zamek też zamienimy w bazę?
       - Twój - to znaczy który? Terrible"ów, Detterville"ów czy Bloodwillów? A jest jeszcze w pobliżu monastyr i zamek Woolfredów.
       - O rany, ja mam już trzy zamki! Ani razu o tym nie myślałam. Detterville"ów, oczywiście. Zamek Terrible"ów jest według wszelkich praw mój, ale byłam tam tylko raz w życiu.
       - A co ty wiesz o Woolfredzie?
       - To kanalia, kobieciarz i świnia! Wcześniej czy później na mnie szczeknie, a wtedy z niego wypruję wszystkie flaki!
       - Nie przesadzasz?
       - Nie widziałeś go. On uważa, że jeśli na lady nie wypada podnosić ręki, to trzeba bić ją nogami!
       - Dobrze, zrobimy niewielką bazę pod twoim zamkiem. Najpierw przekopiemy tam tunel, potem zbudujemy składy, laboratoria, montażownie.
       Wzywam główny komputer i daję zadanie opracowania projektu. Idziemy do jadalni. Tytus już tam jest. Przy posiłku przedstawiamy mu nasze plany. Śmigłowiec, przeprowadzony przez komputer do bazy inżynieryjnej, czeka tam na nas. Nie zważając na protesty, sadzamy Tytusa przy sterach. Sam odsuwam się demonstracyjnie jak najdalej od dźwigni. Jakiś czas Tytus prowadzi maszynę po tunelu ręcznie, potem namyśla się i włącza autopilota. Wylatuje powoli i ostrożnie, jak na symulatorze. Chce wylądować przed wrotami zamku, ale my z Lirą nalega- my, żeby lądował na wewnętrznym dziedzińcu. Gdy wychodzi z kabiny, jego szara koszula jest cała mokra od potu. Lira wzywa żołnierzy, ci podrzucają w górę Tytusa i niosą go do sali jadalnej. Ludzie są naprawdę zdumieni. Co innego, jeśli lata smok, a co innego, jeśli jeden z nich, kosmaty, nieogolony, ubrany jak oni. Dopiero teraz zauważam, że Lira jest w swoim ulubionym srebrnym kostiumie Władców. Drzwi jadalni otwierają się na oścież, cybery rozładowują wyposażenie, przeciągają kable od śmigłowca, ustawiają na ścianie zamku antenę paraboliczną. Baby żegnają się i starają się trzymać jak najdalej od cyberów. Podchodzi do mnie chłop z nocnego zastępu i komunikuje, że ludzie, pracujący przy ładowaniu kapliszy, nie chcą zdawać pieniędzy do wspólnego funduszu. Nie wierzą, że Smok tak kazał, i już.
       - Jak się nazywasz?
       - Teodor, panie.
       - Przekaż im, że mają wszystko oddać do jutra wieczora.
       Idę do sali. Na zsuniętych razem stołach stoją cztery komputery: dla mnie, Liry, Sama i Tytusa. Na ścianie wisi ekran stereo. Siadam przed swoim komputerem, sprawdzam łączność z głównym komputerem Zamku Władców, wybieram epizody, których zapis będę pokazywał na ekranie jako komentarz do dyskusji. Okazuje się, że czarna skrzynka śmigłowca rejestruje wszystko, co się dzieje zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz maszyny. Wybieram kilka epizodów: zasypiający w pół kroku kaplisze, załadunek uśpionych, widok obozu z lotu ptaka w normalnym oświetleniu i w podczerwieni. Lira wzywa sierżanta i plutonowych, sadza ich przy stole razem z nami. Sam też już jest w kostiumie Władców. Kiedy zdążył się przebrać? Wzywam jeszcze Teodora, też sadzam. Lira patrzy zdziwiona, ale nie zadaje pytań. Prawidło- wo. Zdolności przywódcze ma we krwi. Wzdłuż ścian i w oknach zebrali się wszyscy mieszkańcy zamku, oprócz wartowników. Tych ostatnich też w zasadzie można byłoby zaprosić - zamku pilnują jeżyki i główny komputer - ale nie należy podkopywać dyscypliny. Wstaję i wyjaśniam niewtajemniczonym, że teraz przestudiujemy nagrania i rozbierzemy operację w poszukiwaniu błędów, żeby ich nie popełniać w przyszłości. Pokazuję na ekranie kilka epizodów walki Liry z sir Bloodwillem, potem jej zastęp, opuszczający zamek Terrible"ów.
       - Rosnąca aktywność lady Detterville - mówię - wywołała pewne zaniepokojenie w litmoondzkim monastyrze - pokazuję podwórze monastyru, ludzi, zajętych montażem machin oblężniczych, odjazd oddziału kapliszy w kierunku zamku Detterville"ów. Za plecami słyszę babskie lamenty i westchnienia strachu. Wyświetlam na ekranie komputerową rekonstrukcję spojrzenia z lotu ptaka na kolumny kapliszy, otaczające zamek - Lady Detterville prowadziła rokowania z tymi psotnikami, ale oni, niestety, nas nie posłuchali - na ekranie Lira w wianku z kwiatów częstuje brata Izaaka kanapką - Dlatego byliśmy zmuszeni wyprawić kapliszy jak najdalej i dać im do zrozumienia, że nie wolno tak postępować. A teraz zajmiemy się rozbiorem tej operacji. Powtarzam, najważniejsze to przeanalizować pomyłki i następnym razem ich nie popełniać.
       Pokazuję na ekranie epizod, w którym Lira wybiera "zespół szybkiego reagowania". Lira patrzy ciekawie, ale kiedy dochodzi do przyjęcia antidotum, po kryjomu pokazuje mi kułak.
       - Błąd numer jeden - mówię - Lekarstwo było zbyt gorzkie. Następnym razem trzeba będzie wymyślić coś w rodzaju tabletek albo kapsułek
       - A co ze zwierzętami? - pyta sierżant.
       - Zwierzętom będziemy robili zastrzyki.
       Nikt nie zrozumiał. Naradzam się z komputerem i oto na ekranie weterynarz w białym fartuchu napełnia strzykawkę i robi zastrzyk koniowi.
       - Śmiesznie ubrany. Od góry białe, a spodnie czarne - słyszę za plecami. Chłopi omawiają przymioty konia. Ale co to jest zastrzyk, pojęli chyba wszyscy. Wyświetlam na ekranie scenę rokowań z kapliszami. Lira promienieje jak jej gwiezdna imienniczka. Ale kiedy kaplisze wspominają o rodzinie Sama, cała się napręża. Sam jest po prostu przerażony.
       - Odpręż się, Sam - pochylam się w jego stronę - Przechwyciłem ich.
       Na ekranie śmigłowiec przelatuje nad grupą jeźdźców. Ci pierzchają na wszystkie strony jak zające, ale konie padają, ludzie zeskakują i, przebiegłszy dwa-trzy kroki, walą się na ziemię jak ścięte drzewa. Za plecami znowu westchnienie strachu.
       - Więc to tak... - mamrocze ponuro sierżant.
       Pokazuję na ekranie epizody z załadunku kapliszy na śmigłowiec. Potem kadry lotu w górach, zdjęte kamerą na dziobie śmigłowca. Skały lecące naprzeciw, uciekające w prawo albo w lewo w ostatniej chwili - nawet dla mnie straszne! Za plecami popiskują baby, słyszę nerwowe chichoty mężczyzn.
       - Błąd numer dwa - mówię - Lot w góry na przeciążonej maszynie. Mogliśmy łatwo szyję skręcić.
       Nikt nie przeczy. Moja drużyna ładowaczy dumnie pręży ramiona i patrzy na innych. Za to układanie gołych kapliszy w kołyskach wszyscy witają chóralnym chichotem. Ponownie puszczam kadry z załadunku. Piętnaście jeżyków filmowało cały proces, jest z czego wybierać. Niby przypadkowo kamera pokazuje, jak to jedna, to druga sakiewka znika w czyjejś kieszeni. Za plecami żartują na całego z pechowych złodziejaszków. Lira ponuro zaciska pięści. Ostrożnie trącam jej nogę i puszczam do niej oko. Od razu się rozluźnia i patrzy na wszystko jak na komedię. Za to Teodor siedzi czerwony, mokry i chyba aż dzwoni zębami. Puszczam epizod na skraju wąwozu, kiedy wyznaczyłem go na skarbnika. Odrobina montażu i wszystko wygląda tak, jakby od początku działał z mojego rozkazu. Po co go osłaniam? Puszczam na ekran epizod z kobietą. Potem wywołuję komputerową rekonstrukcję - kobieta nie leży już na białym stole, tylko stoi przy ścianie, oczy otwarte, patrzy na widza.
       - O Boże, co za wstyd! - słyszę głos jakiejś staruszki.
       - Kto zna tą kobietę? - wodzę wzrokiem po sali.
       - Była w Litmoondzie taka lafirynda. Dawno, chyba z dziesięć lat temu. Jakże się nazywała? Enni? Anna? - przypomina sobie któryś z żołnierzy.
       - Zgadza się, była. Poznałem ją po jaszczurce na brzuchu. Na plecach ma taką samą. I nie ma ręki.
       - Enni złodzijka , mądra główka z szyjką. Zgadza się, to ona. Siedem czy osiem lat temu wstąpiła do monastyru i od tej pory nikt jej nie widział.
       - Była złodziejką?
       - Nie, to myśmy ją tak drażnili. Poza tym nic jej nie ruszało. Nikt jej ręki nie uciął, straciła ją, kiedy nie miała jeszcze trzech lat. Spadła z wozu i koło jej po ręce przejechało. Ale język to miała! Może gdyby ten język jej obcięli, byłaby z niej niezła lafirynda. A tak, zanim ją weźmiesz, obsmaruje ciebie całego od stóp do głów. I to wierszami, do rymu. Pozornie nie ma w tym nic obraźliwego, ale jak się głębiej zastanowisz....
       - Ile ona ma lat?
       - Muszę się zastanowić. Urodziła się po wielkiej suszy, więc ze 33, może trochę mniej.
       - A kto jej zrobił taki tatuaż?
       - Był taki jeden wariat. Rysował tylko jaszczurki. Wielkie i małe, skrzydlate i bezskrzydłe. Wszystkie lafiryndy obmalował jaszczurkami. Trzy lata temu zmarł.
       - Miał rodzinę, krewnych?
       - Nikt nie wie. To przybłęda. Początkowo nawet nie mówił po naszemu. Żył samotnie i umarł w samotności.
       No i masz! Nitka się urwała. Może Enni wie coś więcej? Przekazuję Lirze prowadzenie. Kierowanie stereoekranem bierze na siebie Sam. Teraz kłóci się głównie sierżant z plutonowymi. Na której ścianie nie było kuszników, dlaczego na trzeciej wieży nie było drewna do podgrzania smoły. Sam, w miarę możliwości, zaraz pokazuje na ekranie potrzebny fragment zamku. Do mnie nieśmiało podchodzi chłop.
       - Panie Smoku, myśmy tutaj pieniądze zebrali...
       - Z pieniędzmi do Teodora.
       Lira szepcze mi na ucho:
       - Wiesz, komu powierzyłeś zbiórkę pieniędzy? Najlepszemu złodziejowi i kieszonkowco-wi w całej okolicy.
       - A ja mu potem popatrzę w oczy - Teodor aż się skulił - A może by go tak mianować skarbnikiem zamku? Pomyśl, takiego szachraja żaden inny szachraj nie oszuka. Ja ci później pokażę, jak on sakwy z pieniędzmi chował w śmigłowcu. Urodzony skarbnik!
       Lira parska śmiechem:
       - Ależ on ucieknie z całym moim skarbem!
       - Nie gadaj głupstw. Przecież to zwykły człowiek. Na Księżyc nie ucieknie, na dno morza nie ucieknie, a poza tym wszędzie go znajdziemy w trzy dni - specjalnie dla Teodora powiedziałem to głośno.
       - Ale on nie wie, że go znajdziemy - Lira przyłączyła się do zabawy, obserwując odbicie Teodora w ekranie komputera - Możemy mieć kłopoty.
       - Zaproponuj mu to.
       - Teodorze! Chcesz być moim skarbnikiem? Co tak podskoczyłeś? Jak nie chcesz, to po- wiedz. Znajdę innego.
      
       Siedzę w sali ekranowej, obserwuję kapliszy. W zamku Terrible"ów i w litmoondzkim monastyrze cicha panika. Regularnie, na trzy zmiany, wysyłają szpiegów do obserwacji zamku Detterville"ów. Każdego szpiega obserwuje z kolei osobisty jeżyk. Rozesłano gońców i zwiadowców na wszystkie strony świata. Szukają zaginionego oddziału. W ścianach monastyru jeżyki wywierciły pięć dziur pół metra poniżej poziomu ziemi, od góry zamaskowanych jako nory, i co noc polewają machiny oblężnicze cieczą powodującą gnicie drewna. Cysterna zakopana jest w lesie o półtora kilometra od ścian monastyru. Trochę daleko, dlatego przede wszystkim polewają osie i koła, żeby nie było jak wyprowadzić machin z podwórza.
       Ukarani na razie siedzą cicho. Kryją się w lesie, robią obuwie z drewna i kory, pałki, dzidy, łuki. Zadziwiające, ale znalazł się wśród nich specjalista od rosyjskich łapci i ma teraz pięciu uczniów. Inny specjalista robi całkiem niezłe kamienne groty do strzał i dzid. Ich zwiadowcy znaleźli na łące obozowisko kosiarza, teraz kaplisze mają dwa noże, siekierę, widły i dwie ko- sy. Drewniane grabie zostawili chłopu. Z kołysek wyłamali tylne ścianki, a resztę wykorzystują zgodnie z przeznaczeniem. Jutro w nocy podrzucę im kolegę z biowanny. Raczej nie bę- dzie mu słodko. Co innego, jeśli wszyscy ze smoczkami na szyjach i butelkami mleka, ale jeś- li sam jesteś taki...
       O zwariowanym malarzu nie udało się dowiedzieć nic nowego, poza tym, że miał patent na czytanie. Nikt nie wie, skąd pochodził. Za co kaplisze wydali mu patent - kolejna zagadka.
       Mój protegowany Teodor zaczął od tego, że darował wszystkim chłopom stare długi, co podniosło jego autorytet i popularność. W rzeczywistości po prostu nie zdołał rozszyfrować notatek poprzedniego skarbnika, którego Lira wyrzuciła z zamku. Teodor patentu nie ma, ale czyta i pisze nie gorzej ode mnie.
       Połowę strefy mieszkalnej czasowo przekazałem rozszerzonej bazie inżynieryjnej. Potrzebujemy miejsce na produkcję procesorów, bloków pamięci, akumulatorów, dwóch głównych komputerów dla projektowanych baz, linię produkcyjną jeżyków-zwiadowców, urządzeń górniczych i tysięcy, tysięcy drobiazgów. Rutyna i codzienność. Na dziś mam już dość, wystarczy. Teraz pójdę do oddziału medycznego nacieszyć wzrok dziewczynką moich marzeń. No, niech będzie, że to tylko tatuaż. Gioconda to też tylko malowidło na jakiejś szmacie - a ludzie patrzą na nią od wieków. Ale nie tu, nie w tym świecie. Czyja to wina, że tu nie ma Giocondy? Kiedy pójdę na rentę, zorientuję się, kto winien, i ukażę, kogo trzeba. Tylko kiedy to będzie? Ho-ho! Wywołuję obraz Enni-złodziejki na główny ekran. Nie, jej zamknięte oczy psują wrażenie z tatuażu. Daję komendę komputerowi. Co to znaczy "Mało informacji"? Ach, tak... Biorę z komputera medycznego dane badania tomograficznego i przenoszę do swojego. Teraz mam w nim całą strukturę kości i miękkich tkanek. Teraz Enni nie jest już płaskim rysunkiem, tylko trójwymiarowym ciałem. Powtarzam rozkaz i otrzymuję ją z otwartymi oczami. Nie, to ciągle nie to. Ten biały stół lekarski... Niech to będzie piasek z muszelkami. Gotowe. Teraz włosy. Niech je trochę rozwiewa wiatr. Nie, nie tak. O tak. Uśmiech i zmrużone oczy zrobię dokładnie takie, jak u smoczej dziewczynki na jej brzuchu. Chyba tak. Coś mi tu nie harmonizuje. No tak, oczywiście, ona leży, a smoczka cała w ruchu. Niech Enni robi to samo. O właśnie, to chce biec, to rozłożyła się w miejscu. Prawą rękę z kikutem schowajmy nieco za plecy. Co jeszcze zostało? Wabiący ruch ogona. Czym by tu u niej ogon zastąpić? Chyba tylko lewą ręką. I tak pęta się bez celu. Jak to Lira wtedy robiła po kąpieli? Nie, nie tak. I nie tak. Łokieć troszeczkę dalej. Ach tak! Mam! Czyż nie jestem jak Leonardo? Nawet Rafael by tak nie mógł! Teraz niech komputer to zapamięta, raz na zawsze. I zrobię kopię na ścianie w pokoju. Pięć metrów na trzy. Trochę wyżej, aby ekran komputera nie przeszkadzał.
       - Hej, cyber, sfotografuj ten obraz, przygotuj slajd i zrób na nim wszystko jak na ekranie.
       Trick prosty, ale kolory stają się zadziwiająco jasne i nasycone. Koniec, czas spać. Kładę się, ale jestem zbyt podniecony, długo kręcę się, patrząc na swoje arcydzieło. Smoczka uśmiecha się do mnie ze ściany.
      
       Coraz bardziej tracę kontrolę nad sytuacją. Zbyt wiele wydarzeń wymaga mojej obecności. Kaplisze w monastyrze, w zamku Terrible"ów, na zesłaniu, rozbudowa bazy inżynieryjnej, eksploatacja rudy, projekt drugiej bazy, projekt trzeciej bazy (pod zamkiem Detterville"ów), redakcja kursów komputerowych i testy wszystkich systemów bazy na obronę przed głupkiem. To ostatnie jest bardzo ważne. Niedługo będzie tu ludzi do diabła i trochę. Wczoraj ra- no omal nie nadepnąłem w korytarzu strefy mieszkalnej na dwuletniego brzdąca. Brzdąc popatrzył na mnie i powiedział: "Jesteś Czarek". Wtedy zza drzwi wyskoczyła przerażona chłopka, złapała dziecko i skuliła się z nim pod ścianą. Ze zdumienia aż usiadłem na ogonie. Wyszedł Sam i powiedział: "Poznajcie się, to moja mama".
       A dziś Sam znalazł w komputerze schematy roweru. Pierwszy aparat już jest gotowy, z korytarza ciągle dochodzą dźwięki upadków i krzyki. Zamówiłem w bazie inżynieryjnej na początek sto sztuk. Idealne urządzenie do przyzwyczajenia chłopów do techniki. Proste i zrozumiałe dla każdego, a zarazem produkt wysokiej (dla tego świata) technologii. Wykorzystuje siłę mięśni, ale pozwala poruszać się kilka razy szybciej. Gdy nawet trzylet-nie dzieci będą wiedzieć, co to jest rower, wypuszczę w ten świat motorowery z silnikiem elektrycznym. Jestem pewny, że nie minie nawet miesiąc, aż ktoś domyśli się, jak z kilku motorowerów zrobić samochód. Szkoda, że nie pomyślałem wcześniej o tym cudzie techniki. Rower był mi po prostu niepotrzebny, latałem szybciej od każdego motocykla. Ale teraz... Trzeba pomyśleć.
       Wczoraj wysłałem do monastyru zwiadowcę nowego typu. Ma kształt myszy i, niestety, du- żo wad konstrukcyjnych. Nie ma własnego intelektu, gdyż w tak małych gabarytach nie zmieścił się nawet jeden procesor (w jeżykach są po dwa). Dlatego kieruje się nim na odległość. Słaby system ruchu, akumulator wymaga częstego ładowania. Połowę objętości zajmuje system maskowania - gąbka, przesycona czymś wyglądającym jak krew. Kota czy psa to oczy- wiście nie nabierze, ale ludzie myszy nie jedzą, więc się nie zorientują. Musieliśmy stworzyć kombinowany system transportu. W pobliżu monastyru jeżyki zrobiły podziemne mini-hangary, do których dostarczają po dwie myszki. Przybywszy na miejsce jeżyk-nosiciel wypuszcza jedną z myszy, kieruje jej ruchem i retransmituje dźwięk i obraz z jej przekaźników na Zamek Władców. W razie uszkodzenia pierwszego zwiadowcy, na przykład od zębów psa czy kota, wysyła drugiego, który przede wszystkim próbuje usunąć albo zamaskować szczątki pierwszego. Od razu pierwszego dnia nowy system pokazał się z jak najlepszej strony. Nareszcie otrzymałem informację z wnętrza monastyru. Bardzo ciekawą informację. Kaplisze przywieźli skądś lekarza-hipnotyzera, który zdjął blokadę pamięci, wywołaną gazem usypiającym, z brata Polonusa, tego samego, którego Lira zawróciła do zamku Terrible"ów. Główny komputer zakomunikował, że to teoretycznie niemożliwe. Ale brat Polonus nie miał kapliszom do przekazania nic przyjemnego. Wiadomość o szybkiej śmierci magistra u nikogo nie wywołała entuzjazmu. Śmigłowca Polonus nie widział, chociaż szum słyszał. Był zresztą tak przerażony perspektywą obcięcia rąk, że nie mógł myśleć o niczym innym, tylko o czyszczeniu rowu i naprawie ścian. W rezultacie po śledztwie pod hipnozą magister wydzielił mu jeszcze dwudziestu pięciu ludzi i odprawił do zamku Terrible"ów.
       Zesłani kaplisze skończyli gromadzenie wyposażenia, pośmiali się do woli z brata Sawija, którego podrzuciłem im w sam środek obozu, uprzednio wszystkich usypiając, po czym urządzili naradę wojenną. Sam fakt powrotu brata Sawija, w dodatku uzupełnionego brakującymi częściami, został przyjęty jako pozwolenie powrotu. Z tego jednak wyciągnięto dziwny wniosek, że wszystko, co niezbędne, można będzie sobie wziąć w najbliższej wiosce. Czuję, że nadszedł czas wmieszać się. Próbuję syntetyzować głos jeżyka na komputerze, ale rezultat jest żałosny. Zapisuję więc swój i puszczam zapis dwukrotnie szybciej. Wyszło dokładnie to, czego potrzebowałem. Wyjaśniam zadanie głównemu komputerowi i obserwuję jego wypełnienie. To doprawdy zadziwiające, ale oddział kapliszy nawet w tych warunkach pozostał oddziałem - jednostką bojową o żelaznej dyscyplinie.
       Na skraju lasu kolumnę kapliszy spotyka jeżyk. Staje na tylnych łapkach i przenikliwym piskiem komenderuje:
       - Oddział, stać! Raz-dwa!
       Pierwsze rzędy zatrzymują się z zainteresowaniem, okrążają jeżyka półkolem. Niektórzy w pierwszym rzędzie klękają, by lepiej się przyjrzeć.
       - Gdzie dowódca? Rozkazuję wezwać brata Teofila, będę mówił - komenderuje jeżyk.
       Nareszcie wychodzi elita intelektualna. Jeżyk salutuje łapką i komunikuje:
       - Lady Terrible kazała przekazać, że, jeśli zrobicie krzywdę choć jednemu mieszkańcowi wioski, zamieni was w trzyletnie dzieci.
       Powiedziawszy to, jeżyk staje na czterech łapkach i ucieka pod najbliższy krzak. Ludzie milczą porażeni.
       - Wydaje mi się, że lisy, tchórze i jeże nie należą do mieszkańców wioski - zauważa po chwili brat Amadeusz.
       - Słu-usznie po-owiedziane - zgadza się brat Teofil - Dogonić! Pojmać! Przesłuchać jeża!
       Takiego obrotu wydarzeń się nie spodziewałem. Kaplisze w wypracowanym manewrze rozbili się na dwa szeregi, otoczyli znaczny kawał lasu, zaczęli zaciskać pierścień. Trzy jeżyki zdążyłem wyprowadzić poza okrążenie, ale dwa musiałem schować. Kaplisze ich nie znaleźli. Trzeba być już kompletnym paranoikiem, żeby szukać jeża na wierzchołku sosny.
      
       W jadalni spotkałem Lirę, jakiegoś starca i bogato ubranego siedmioletniego chłopca.
       - Czarku, to Antoine, syn sir Bloodwilla i jego guwerner, Merlin Kałamarz.
       - Bardzo mi przyjemnie. Czarek Smok. A tam Sam Junior, rowerzysta - dodałem, usłyszawszy za ścianą gruchot upadku i przekleństwo, wypowiedziane z czystego serca.
       Lira opowiedziała, że zwróciła czterdziestu ludzi ze swojego garnizonu na zamek Bloodwillów, że Antoine będzie uczyć się w Zamku Władców, a żeby jemu i Berlinowi nic się nie stało, będą przy nich dwa cybery, które powiedzą im, gdzie można, a gdzie nie, że cena koni po zniknięciu oddziału kapliszy spadła trzykrotnie, że dwóch szpiegów kapliszy szybko tyje i już za miesiąc będzie można ich wypuścić, że kaplisze z zamku Terrible"ów dziś rano spędzili chłopów z najbliższych wiosek i kazali im karczować krzaki i czyścić rów, że wzięła dziesięć cyberów, komplet akumulatorów i detale dla małego wiatraka. Będzie robić u siebie w zamku małą centralę energetyczną. Bo to skandal: są cztery komputery, a nie ma gdzie ich podłączyć. W całym zamku nie ma ani jednego gniazdka - kamienny wiek.
       - Jak chcesz to wszystko przewieźć na zamek?
       - Tak samo, jak tu przyleciałam. Na Pasikoniku.
       - Na kim?
       - No, na śmigłowcu.
       - Nie masz prawa pilotażu. Nie zdawałaś egzaminu. Komputer nie powinien ciebie dopuścić do sterów.
       - A do czego autopilot? Pokazuję na mapie, gdzie chcę być, i leci. Cały czas tak latam, i Sam też. Tak jest szybciej. Nie gniewaj się, kiedy Pasikonik nie jest nam potrzebny, od razu go tu odsyłamy.
       - Wszystkich tam wystraszycie.
       - Czarku, wszyscy już wiedzą, i nikt się nie boi. Z pewnością wiedzą nawet w Litmo-ondzie. Aha, Czarku, jutro wyciągamy Enni z biowanny. Chodźmy do ciebie, omówimy, co jej powiemy.
       - Lepiej pojutrze. Jutro kość jeszcze dokładnie nie stwardnieje.
       - Pojutrze nie można. Pojutrze będzie deszcz, a jutro słońce.
       - Skąd wiesz?
       - Od głównego komputera. A Enni uprzedzimy, żeby dzień czy dwa nie naprężała ręki.
       - Nie rozumiem. Przecież tu chyba dach nie przecieka.
       - Czarku, ty nie rozumiesz. Ona musi obudzić się na świeżym powietrzu. W pełnym słońcu i wśród zieleni.
       - Dobrze, przekonałaś mnie, chodźmy, omówimy.
      
       Wchodząc do mojego pokoju, Lira zobaczyła smoczkę i zastygła. Potem podbiegła blisko, podstawiła krzesło, dotknęła ręką, zeskoczyła i cofnęła się.
       - Czarku, jak...
       - Podoba ci się?
       - Są jak siostry: Enni i smoczyca. Myślałam, że to smok. A teraz widzę, że smoczyca.
       - Smoczka.
       - Jakie to piękne...
       Dawno nie czułem się tak szczęśliwy i zaszczycony.
      
       Ciepły, bezchmurny dzień. Dopiero teraz dostrzegam, że na drzewach pożółkły liście. Jesień. Ale Lira wszystko przewidziała. Za moim ogonem na metalowych wspornikach stoi lustrzana ściana dziesięć na trzydzieści metrów. Odbija na naszą łączkę promienie słońca i os-łania przed wiatrem. Dlatego jest tu ciepło i przytulnie. Grzeję brzuszek na słońcu, koło mnie na leżaku opala się Lira. Rozebrała się do kostiumu kąpielowego końca dwudziestego wieku - dwa cieniutkie paseczki tkaniny, przechodzące w sznurki - i w taki sam kostium ubrała En-ni. Leżak Enni stoi trochę z boku, obok stosik ubrań, stolik ze wszystkimi przysmakami, nieco dalej przywiązany do drzewa osiodłany koń. Koło mnie komputer z przekaźnikiem, a pięć metrów za mną wielki ekran stereo. Chyba wszystko przemyśleliśmy, obgadaliśmy jeszcze wczoraj. Według prognozy komputera centrum medycznego, Enni powinna się obudzić za około pół godziny. Na tle jej opalonego ciała nowa dłoń wygląda jak biała rękawiczka. Lira podchodzi do stolika i nalewa sobie puchar soku jabłkowego. Cały jej prawy pośladek to wielki żółty stary siniak.
       - Gdzie zarobiłaś ten siniak?
       - Spadłam z Byczka - próbuje wygiąć się tak, by go zobaczyć.
       - Kiedy biłaś się z Bloodwillem?
       - Aha - przełącza przekaźnik na wielki ekran, obraca się w potrzebny sposób do obiektywu, bada powiększony obraz siniaka na ekranie i wygląda na bardzo zmartwioną.
       - Lira, wyjaśnij mi, co ci wtedy strzeliło do głowy, żeby wyzwać na pojedynek takiego niedźwiedzia? Przecież on waży dwa razy więcej od ciebie.
       - Czarku, nie klnij. Miałam wszystko obmyślane. Podłączyłam kopię do akumulatora, dwa tysiące woltów! Byczka uziemiłam. Później ci pokażę, jakie mu podkowy zamówiłam, jak buty. Sprawdziłam wszystko na koniach i bykach. Musiałam tylko dotknąć go swoją kopią. Jego koń zaraz fiknąłby kozła przez głowę. Tylko Byczek nie zrozumiał i zderzyliśmy się.
       - I sir Bloodwill rąbał ciebie jak drwal ścięte drzewo. Gdzie się tak śpieszyłaś? Przecież dopiero co umocniłaś się w zamku Detterville"ów.
       - Czarku - mówi bardzo cicho - Nie miałam czasu. Myślałam, że ty już nie żyjesz, a mnie na wszystkie czyny zostało trzy miesiące.
       - A później?... Kaplisze?
       Milczy, rozmyśla.
       - Nie... Pamiętasz, zgodziłeś się brać do zamku kobiety z niemowlętami? Weźmiesz mnie?
       - Więc ty...
       - Aha. Jedna babka mi to powiedziała siódmego dnia. Najpierw zauważyła, że zmienił mi się chód, potem bardzo długo badała mi puls, od razu na obu rękach, oglądała oczy, kłuła igłą w muszlę ucha, a potem mówi, że będę miała dziecko. Ja z początku wątpiłam, ale komputer w centrum medycznym potwierdził. Tylko, jeśli zapytasz mnie, kto jest ojcem, nie będę już twoim przyjacielem. Ono nie ma ojca.
       - Chłopiec czy dziewczynka?
       - Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Zobaczę, kiedy będzie. Możesz zapytać komputer, tylko mi nie mów.
       - To dlatego! A my z Tytusem łamaliśmy sobie głowy, gdzie ty się tak śpieszysz. Aha, ale dlaczego z tym giermkiem tak okrutnie postąpiłaś? Obiecałaś mi przecież!
       - Wszystko było sprawiedliwe. Co on tobie, to ja jemu! - aż płacze na wspomnienie zdarzenia - A on był głupi. Nie trzeba się było tak chwalić! Przyniósł twój ząb, dwa pazury, uszy i koniuszek ogona. I jeszcze skrzydło. I powiedział, że wybił ci wszystkie zęby i odrąbał łapy, ale one są ciężkie, nie da się ich wywieźć bez konia, a tam bagno. A potem Sam przyszedł i powiedział, że rzeczywiście jesteś martwy, ale łapy są na miejscu. Tylko że było już za późno. Czarku, a ciebie to bardzo bolało?
       - Nie. Wszystko widziałem i słyszałem, ale nic nie czułem. Jak pod narkozą.
       - Pod kim?
       - To takie lekarstwo, zdejmuje ból.
       - Czarku, ja tego nie rozumiem, ale cokolwiek byś nie robił, mam wrażenie, jakbyś się bawił. Nawet kiedy z tobą jest zupełnie źle. I zawsze wszystko ci się udaje. Teraz już nawet nie wiem, czy my walczymy z kapliszami, czy się z nimi bawimy. Skąd to się bierze? Dlaczego ci wszystko tak wychodzi? Ani jednego kaplisza nie zabiłeś, a robisz z nimi, co chcesz. Nawet mnie, kiedy jesteś obok, wszystko wychodzi, a kiedy ciebie nie ma - nic. Dwa miesiące ciebie nie było, a ja przez ten czas postarzałam się o sto lat. Mam ręce po łokcie we krwi, po nocach śnią mi się koszmary, jak Rebeka spada ze ściany, i inne. Nic nie zrobiłam, a już straciłam czternastu ludzi. Chciałam się już kapliszom poddać, żeby tylko innych nie zabijali. I nagle znowu pojawiasz się ty, jak z bajki. Znowu w ostatniej chwili. Zjawiłeś się, wszystkich uratowałeś, wszystko naprawiłeś. Czarku, jeśli to nie jest tajemnica, powiedz mi, jak ci się wszystko tak udaje?
       - Lira, czy ty naprawdę tak myślisz? Naprawdę nie widzisz, że robię błąd za błędem? Całe lato byłaś ze mną. Zaledwie wyplączę się z jednego, zaraz robię drugi, jeszcze gorszy. Nie zdołałem ciebie odbić, kiedy schwytał cię sir Detterville. O mało nie utonąłem w bagnie. Sama powiedziałaś, że przyszedłem ci na pomoc w ostatniej chwili. Jeśli w ostatniej chwili, to przecież to prawie klęska! Przecież uczyłem cię planować operacje. Nie może być coś takiego, jak "w ostatniej chwili". Dwa dni przedtem walczyłaś z sir Bloodwillem. Widziałem wszystko, a nie powstrzymałem ciebie. Wystarczyło tylko porozmawiać z tobą przez radio. A następnego dnia znowu przegapiłem, jak pojechałaś na zamek Terrible"ów. Nawet nie widziałem, co się tam działo. Wyobrażasz sobie, jak obaj z Tytusem się denerwowaliśmy?!
       - Jak to nie widziałeś? Przecież przy rozbiorze operacji pokazałeś, jak stamtąd odjeżdżamy.
       - Pokazałem tyle, ile sam widziałem. Nie widziałem, co było przed tym. Wcześniej nie miałem jeżyków. I śmigłowca. Zaledwie go zrobiłem, zaraz do ciebie poleciałem. Aha, jutro będzie gotowy drugi. Możesz wziąć go sobie na twój zamek. Bez porównania lepszy od pierwszego. Ma nogi z palcami, jak ręce. Może na nich chodzić, a może na trzech nogach stać, a trzema sznurki w węzełki wiązać. I jeszcze sporo nowości wewnątrz. A pamiętasz, jak ożywialiśmy bazę? Jak stawialiśmy drugi wiatrak? O mało całej sprawy nie zawaliłem. Nie pomyślałem w porę i przez dwa dni harowałem jak murzyn na plantacji. A widziałaś na pulpicie głównego komputera szklankę z takimi niepozornymi kwiatuszkami?
       - Tak.
       - To rumianek apteczny. Pamiątka mojej głupoty. Gdy poskromiłem główny komputer, dla sprawdzianu wysłałem dwa cybery na zewnątrz po rumianki. W moim świecie to także ładne kwiaty, a tu... Gdyby nie ta trawka, cybery dotąd szukałyby rumianków.
       - Czarku, a jak poradziłeś sobie z głównym komputerem? Znałeś hasło?
       - Poczekaj chwilę.
       Wzywam główny komputer.
       - Komputer, czy koło nas są stacjonarne albo ruchome przekaźniki?
       - Oprócz tego, przez który zadano pytanie, nie ma.
       - Dobrze. Łączność za 15 minut. Jak tylko włączę przekaźnik, prowadź zapis - wyłączam przekaźnik - Nie, Lira, hasła nie znałem. Oszukałem komputer. Wyłączyłem go i podrzuciłem mu do pamięci inne hasło. A potem włączyłem ponownie i podałem mu je. W młodości musiałem być niezłym hakerem.
       - Kim?
       - No, takim szachrajem, złodziejem danych. Ci, co szperają w obcych kieszeniach, to kieszonkowcy, a ci, co w pamięci komputerów - hakerzy. Z reguły bardzo mądrzy ludzie.
       - Było trudno?
       - Nie, całkiem łatwo. Rozumiesz, wszystkie zamki i bariery w komputerach robi się przed korzystającym, który siedzi, patrzy w ekran, naciska klawisze. A przed inżynierem, który ten komputer naprawia, obrony nie ma. Gdyby była, nie mógłby się dowiedzieć, co się zepsuło. I jest jeszcze jeden szczególik. W systemie operacyjnym są bardzo ważne dane, wszystkie zawarte w pierwszym bloku pamięci. Nie do ruszenia. Tam właśnie było także hasło. A ja wyjąłem z komputera ten pierwszy blok i wsadziłem w inne miejsce jako numer drugi. I to wszy- stko. A z innym blokiem mogę robić, co mi się żywnie podoba. On jest mój, osobisty. Zmieniłem w nim hasło, a potem wstawiłem jako numer pierwszy. Tak pracowałem, to jak inżynier, to jak korzystający.
       - Sam tak nie potrafił... Wziął, ile mógł unieść i poszedł mi pomagać. Wziął moją zbroję, a swojej już nie zdołał. I wyobraź sobie, że cybery nie pozwoliły mu z Zamku Władców wynieść miecza. Powiedziały: broni nie wolno. Czarku, a co mam teraz zrobić z zamkiem Bloodwillów? Chciałam tam odlewać armaty, produkować proch, pamiętasz, jak mi opowiadałeś? A teraz to już niepotrzebne.
       - Ty, Władczyni, i nie wiesz, co robić?
       - Znowu się śmiejesz?
       - Bynajmniej. Co mi opowiadałaś o Władcach? Że latali na smokach. Czyli, po naszemu, na samolotach i śmigłowcach. Latałaś? Latałaś. Chociaż nie zdawałaś egzaminu z ich prowadzenia. A kto latał na moim grzbiecie? Dalej - rzeczy ich słuchały. Jeśli teraz wezwiesz, zaraz tu przybiegnie pół setki cyberów. Albo śmigłowiec. Albo jeżyk na tylnych łapkach. Dalej - Władcy mogli odtworzyć utraconą rękę albo nogę. Ktoś taki leży tu na leżaku. Twoje dzieło?
       - Czarku, ależ ja tylko rozkazałam cyberom...
       - A jak myślisz, co robili Władcy? Aha, pewna ruda, w czarnej zbroi, czytała niedawno myśli kapliszy. Nie znasz takiej?
       - Ależ ty wszystko obracasz. Przecież ja udawałam.
       - Chcesz powiedzieć, że nie wiedziałaś, co się dzieje w monastyrze?
       - Przecież to ty mi podpowiadałeś.
       - Stąd do twojego zamku dwa dni piechotą, tak? Powiedziałem, a ty usłyszałaś. Czy prości ludzie tak potrafią? No co, Władczyni?
       Lira najpierw marszczy czoło, szukając argumentów, potem jej twarz przybiera marzycielsko-dumny wyraz. Po chwili znowu zatroskany.
       - Czarku, może i jestem Władczynią, a i tak nie wiem, co robić. Tam zebrali się tacy mistrzowie. Trzeba im dać robotę, bo rozjadą się po domach. Powiedziałam, żeby na razie szukali uczniów wśród pacanów.
       - Każ m wynaleźć maszynę parową. Niech wynajdą ją pod twoim subtelnym kierownictwem. Tylko nic im bezpośrednio nie podpowiadaj, a tak, aluzjami. Niech myślą, że sami do tego doszli. Widziałaś burzę mózgów u kapliszy, więc zrób taką samą. Aha, niech przedtem Sam podaruje ich uczniom rowery, a ty udawaj, że pierwszy raz widzisz, wypytaj, co to takie- go, jak działa, do czego służy. Tylko najpierw zadaj pytanie, a potem ucieknij w jakiejś pilnej sprawie. Niech ludzie będą mieli czas przygotować się do odpowiedzi, pogłowić się. Wtedy, jestem gotów założyć się o swój ogon, pierwsza maszyna parowa zostanie skonstruowana z części rowerowych.
       - Nie muszę udawać. O parowej maszynie słyszę po raz pierwszy.
       - Zapytaj komputer - i włączam komputer.
       - Nie mogę przywyknąć. Czarku, mam do ciebie poważne pytanie. Co my zrobimy z Enni, jeśli nie zechce zostać u nas?
       - Damy jej powąchać gaz, żeby zapomniała naszą rozmowę, odwieziemy kawałek w kierunku monastyru i wypuścimy na wszystkie cztery strony świata.
       - Ja właśnie o tym. Długo nad tym myślałam. Nie można człowiekowi zabierać pamięci. - Więc co mamy z nią zrobić? Zabić czy co?
       - Lepiej już zabić.
       - Coś ty, zwariowałaś?!
       - Że też ty tego nie rozumiesz! Człowiekowi dom może spłonąć, pieniądze mogą ukraść - a pamięć to jego! Tego nie wolno ruszać, gdyż bez niej nic nie pozostanie.
       - A czy my mało zapominamy? Masz teraz 14 lat. To jest około 5 000 dni. Wiele z nich zdołasz sobie przypomnieć? A co robiłaś w ten dzień dokładnie rok temu?
       - Kopałam kartofle.
       - Hm... A dwa lata temu?
       - Kopałam kartofle. Nie wierzysz? Mogę przysiąc.
       - A trzy lata temu?
       - Padał deszcz. Siedziałam przy oknie i łatałam worki.
       - Przekonałaś mnie. Ja bym tak nie umiał.
       - Nie będziesz zabierał pamięci?
       - Nie będzie-MY.
       - Więc zdradzę ci tajemnicę. Wczoraj był dzień, w którym wszyscy zaczynają kopać kartofle. Taka tradycja. Tytus mówi, że to nieprawidłowe, wręcz szkodliwe, ale wszyscy tak robią. I zawsze kopiemy trzy dni, jeśli nie ma deszczu. A poza tym wiem, że ty dwadzieścia razy pomyślisz, zanim kogokolwiek zabijesz.
       Zauważam, że Enni się poruszyła, wskazuję oczami Lirze.
       - Lira, powiedz mi prawdę, jestem straszny?
       - Aha.
       - W takim razie dlaczego nikt się mnie nie boi? Myślę, że ludzie powinni bać się smoka, kiedy go pierwszy raz zobaczą, a tu nikt się nie przeraża. Nawet kiedy udaję, że atakuję.
       - No, nie wiem, ale ty zawsze wyglądasz jak... jak kot domowy. Ogon do góry. Z daleka jesteś straszny, a z bliska od razu się czuje, że dobry. Czułam także, jak było ci źle. I kiedy byłeś bardzo zmęczony. Nie wiem, jak to wyjaśnić.
       Lira nalewa sobie kolejną szklankę soku. Na dźwięk szkła Enni drga.
       - Czarku, jeśli ona się nie obudzi, ja pęknę - mówi Lira umyślnie głośno.
       - Już się obudziła. Niech trochę poopala się na słoneczku, posłucha nas.
       - Popiecze się. Zobacz, jak poczerwieniała - Lira włącza się do gry - Może nakryć kocem?
       - Nie trzeba. Tak jest ładniejsza. I wiesz co, teraz ona jest znowu dziewicą. Efekt uboczny. Słyszysz, Enni?
       Enni aż zapomina oddychać. Lira też jest zaskoczona.
       - Nie odzywa się - mówię do Liry - Enni-złodzijka, mądra główka z szyjką!
       - Nieprawda! Nie jestem złodziejką! - nie wytrzymuje Enni, próbuje usiąść i nagle odkrywa rękę. Oczy się jej zaokrąglają, robi się cała biała.
       - Żołnierz miał rację, nic poza tym cię nie rusza. Ręki na razie nie naprężaj, kości jeszcze się nie zrosły.
       - Ona jest prawdziwa? - Enni ogląda rękę, dotyka ją drugą, próbuje poruszać palcami. Ręka kiepsko słucha.
       - Masz, weź - Lira podaje jej malutką piłeczkę - Poczekaj tydzień, a potem ucz się ją ściskać. O tak. Inne ćwiczenie: bierzesz dwa kamyki i kręcisz na dłoni. O tak. Zapamiętasz?
       - Tak - Enni bierze piłeczkę lewą ręką, patrzy, gdzie by go położyć, po czym powoli się rozgląda, dostrzega konia, zagryza wargi.
       - Koń jest twój. Ubranie leży koło ciebie. Jedzenie na stole. Jeśli chcesz o coś zapytać, pytaj śmiało - komunikuje Lira.
       - Gdzie jestem? Czego ode mnie chcecie?
       - Jesteś koło Zamku Władców. A chcemy, żebyś przyłączyła się do nas. Mądre główki są nam bardzo potrzebne - mówię.
       - A co ze mną zrobicie, jeśli nie zechcę? Zabijecie czy tylko pozbawicie pamięci?
       Patrzę z wyrzutem na Lirę.
       - Nic ci nie zrobimy. Odjedziesz, kiedy zechcesz. Ciepła odzież i namiot są w jukach przy siodle. Jutro będzie deszcz, możesz mi wierzyć.
       - Dlaczego mam wierzyć jaszczurowi?
       Lira zaciska pięści.
       - Czarku, ja się pomyliłam. To po prostu niewdzięczna kreatura.
       - Uspokój się. Wierzyć albo nie wierzyć - to prawo każdego wolnego człowieka. Przypomnij sobie, jak sama mnie zdzieliłaś łańcuchem.
       Lira cichnie, pociąga nosem.
       Enni ubiera się pośpiesznie. Lira przygotowała jej ciemnoczerwony kostium Władców. Ze smutkiem patrzę, jak smoczka znika pod ubraniem. Enni kończy i odwraca się do nas:
       - Jestem wam wdzięczna za rękę, ale o nic was nie prosiłam, dlatego nic wam nie jestem winna - kieruje się w stronę konia.
       - Enni, jedno pytanie. Tylko szczerze albo lepiej w ogóle nie odpowiadaj.
       - Tak.
       - Czyżby ciebie to zupełnie nie interesowało? Czy naprawdę nie chciałabyś choć jednym oczkiem zajrzeć do zamku, zobaczyć jak żyjemy i co stało się z twoimi towarzyszami?
       - Chciałabym. Ale jeszcze bardziej chciałabym ujść stąd żywa. I to jak najszybciej, dopóki się nie rozmyśliliście. Jeśli będę zbyt wiele wiedzieć, nie wypuścicie mnie żywej, ani ty, ani ona.
       - A jeśli ja, Smok, dam słowo honoru, że nie zrobimy ci krzywdy, jeśli nie zaczniesz nam szkodzić pierwsza?
       - To znaczy, że będę mogła opowiedzieć, komu będę chciała, o wszystkim, co tu zobaczę i usłyszę? Zrozumiałam właściwie?
       - Tak.
       Kilka sekund myśli nad moją propozycją, potem widzę, jak zadrżały jej ręce. I wargi.
       - Chcecie pobawić się ze mną jak kot z myszą?
       - Może jestem głupim smokiem, ale nie rozumiem...
       - Czego nie rozumiesz? Czego nie rozumiesz?! - żeby tylko się nie rozpłakała - Przeciw waszej setce wystawiliśmy tysiąc. Sam magister wystąpił! I nie minęło nawet dziesięciu dni, a wy opalacie się na słoneczku, wina, zakąski, gadanina o głupstwach. Jaki stąd wniosek? Gdzie nasz tysiąc? Nie istnieje! Został wybity! Nie nabierzecie mnie, widziałam życie ze wszystkich stron. Jeśli mnie wypuszczacie, to znaczy, że zostałam ostatnia.
       - Myślisz, że zabiliśmy wszystkich waszych?
       - Znam magistra. Nie mówcie mi, że się z nim zaprzyjaźniliście. On nie ustąpi. Jeśli się tu opalacie, to znaczy, że go rozbiliście.
       - Więc po co ciebie wypuszczamy?
       - Żebym opowiedziała wszystkim, jacy jesteście surowi i zarazem szlachetni. Że z kobietami nie walczycie, nawet z kurwami. Tysiąc chłopów wybiliście, a jedynej kurwy nie tknęliście. Nawet podleczyliście jej rączkę. No i co ty na to?
       - Wszystko jasne. Jak by ci to, Enni, najprościej wyjaśnić... Twoja pomyłka polega na tym, że uważasz nas po prostu za bardzo silnych. A my jesteśmy wręcz niezwykle potężni. Do tego stopnia, że nawet nie musimy nikogo zabijać. Wyobraź sobie miot kilkutygodniowych szczeniaków. Biegają, pętają się pod nogami, gryzą buty, załatwiają się gdzie popadło. Czy ktoś będzie je za to zabijał? Nie. Jeśli już za bardzo napsocą, weźmie się je za kark i wsadzi do skrzynki. Zresztą nie jesteś jedynym szczeniakiem z uszkodzoną łapką. Był jeszcze jeden, bez trzech palców. Też mu łapkę podleczyliśmy.
       - Nie wierzę wam. Chcę ich zobaczyć.
       - Kogo najpierw? Tych, co zostali w monastyrze, czy tych, z którymi byłaś?
       - Moją rotę.
       Daję rozkaz komputerowi, i na wielkim ekranie pojawia się ściana monastyru. Stara, odrapana. To nie jest monastyr w Litmoondzie, ten jest jak cukierek.
       - Gdzie ludzie? - pytam komputer.
       - Ludzie za ścianą.
       - Pokaż zapis.
       Na ekranie pojawiają się wrota monastyru. Wychodzi z nich dwudziestu normalnie ubranych mnichów i pięciu w kostiumach "żebrak w lesie" - coś w rodzaju zbroi, uplecionej z pasków kory jak łapcie, od dołu płótno workowe. Piątka znika w lesie i niebawem stamtąd wychodzi kolumna naszych kapliszy. Fasony odzieży niezbyt się różnią, ale w zakresie broni ludzka fantazja działała. Oprócz łuków, dzid, maczug i pałek pojawiły się kusze, kamienne topory z zaostrzonymi końcami styliska - można rąbać, można i kłuć - nunczakli, coś w rodzaju ościeni, i wiele innych broni, których nie znam nawet z nazwy. Dziesięciu ludzi niesie na żerdziach rozdrobnioną tuszę łosia. Wychodzący z lasu z ożywieniem rozmawiają z miejscowymi. Po jakimś czasie wszyscy znikają za ścianą i wrota zamykają się z okropnym skrzypieniem.
       - Przecież to erem Piitetow! - Enni jest zdumiona - Za górami. Dwa tygodnie jazdy po przełęczach!
       - Jeśli chcesz, Lira cię tam zawiezie. Za pół godziny będziesz na miejscu.
       Enni ostrożnie maca ekran lewą ręką. Prawą ostrożnie przyciska do brzucha.
       - To jak lustro, prawda? Tam stoi, a tu widać?
       - Niezupełnie, ale blisko. Pokazać, co się dzieje w waszym monastyrze?
       - Ta-ak.
       Przełączam się na monastyr w Litmoondzie. Sześciu ludzi bada taran na olbrzymich drewnianych kołach. Koła i osie nadgniły i cała konstrukcja runęła na bok. Jeden z kapliszy wyjmuje nóż i odcina nim kawałek koła bez żadnego wysiłku, jak kromkę od bochenka chleba.
       - Pomyśleliśmy, że te machiny oblężniczy przygotowaliście przeciw Lirze i postanowiliśmy, że zgnije szybciej - wyjaśniam Enni.
       - Możecie widzieć wszystko, co się dzieje? Gdziekolwiek?
       - No, niezupełnie gdziekolwiek, ale jeśli dasz nam godzinę czy dwie na przygotowania, to myślę, że pokażemy wszystko, o co poprosisz - rzucam na ekran zapis lotu na zamek Detterville"ów. Ujęcie z kamery na dziobie śmigłowca w pełnym słońcu. Jak dzisiaj, tylko na drzewach mniej żółtych liści.
       Enni machinalnie bierze ze stołu jabłko, ale zaraz ostrożnie kładzie z powrotem.
       - Dziękuję za ten pokaz, panie Smoku. Lady Terrible, dziękuję pani za... Mogę już jechać?
       - Możesz, oczywiście że możesz. Nie chcesz zostać, rozejrzeć się, trudno. Miałabyś więcej do opowiedzenia swoim.
       Kiwa przecząco głową i powoli podchodzi do konia.
       - Zaczekaj, zapomniałaś piłeczki - Lira zrywa się z miejsca, dogania, wkłada piłeczkę w rę- kę - Musisz trenować palce - wraca, siada na skraju leżaka.
       Enni odwiązuje konia.
       - Nie wyszło - mówię - Widocznie jej się nie podobamy. Brat Amadeusz jest piękny, a my nie. Ja nie mam połowy zębów, ty masz siniaka na pupie. Kto pokocha takich brzydali?
       - Co ma do tego siniak?! - tym razem Lira nie przyłącza się do gry - Czy za to się mniej kocha?... Oj, Czarku, już wiem! Jeśli to nie zadziała, zjem własny ogon! Tfu, mówię już po twojemu...
       Zrywa się z miejsca, biegnie za Enni. Ta już siedzi na koniu.
       - Enni, stój! Muszę ci coś jeszcze powiedzieć! - podbiega do konia, łapie go za uzdę, coś gorąco i z przekonaniem tłumaczy szeptem.
       Gdyby mi zdążyły odrosnąć uszy, wszystko bym usłyszał, a tak... Oj te kobiece sekrety! Enni przecząco kiwa głową.
       - Czarku, no powiedz jej, że nic się z nią nie stanie! No jak chcesz, to my cię później do monastyru razem z koniem zawieziemy? Tak się dla ciebie staram, durna! Złaź z konia, albo ja ci tą rękę odrąbię! Jaką do nas trafiłaś, taką odjedziesz! Z jedną ręką!
       Enni blednie, złazi z konia. Lira chwyta ją za rękę, ciągnie do mnie.
       - Czarku, my na Zamek. Czekaj tu na nas. Daj słowo Smoka, że nie będziesz nas podsłuchiwał czy podglądał! - szybko ubiera się.
       - Słowo Smoka. Lira, coś ty wymyśliła? No, przynajmniej dwa słowa!
       - Czarku, nie mogę! - porywa ze stołu jabłko i ciągnie za rękę Enni do podnośnika.
       Nie może... Dziwne. Daję głównemu komputerowi zadanie uważać na Enni i, w razie gdyby napadła na Lirę, uśpić i zawiadomić mnie. Wspominam całą rozmowę. Po pierwszym szoku - złość. Dlaczego? Zresztą ja też nie wypadłem dobrze. Przestraszyłem kobietę naszą potę- gą. A przecież nie kłamałem, tylko trochę przeniosłem akcenty. To nic, jeśli zostanie z nami, zorientuje się, a odejdzie, opowie - niech się nas boją. Mimo to czuję się nieprzyjemnie. Ale gdzie Lira ją zaprowadziła? Na pewno nie do bazy inżynieryjnej, nie do centrali energetycznej i nie do składów. Pozostaje strefa mieszkalna, centrala informacyjna, centrum medyczne, kompleks sportowy, plantacje hydroponiczne. Sama mówiła, że trzeba na powietrzu, na słońcu, a zaciągnęła do środka. Nic nie rozumiem. Do diabła, mam tyle innych spraw.
       - Główny komputer, łączność! Dawaj zestawienie z bazy inżynieryjnej.
      
       Długo tam będą? Już godzina... Aha, wracają. Idą, trzymając się za ręce jak stare przyjaciółki. Enni pogrążona w błogich rozmyślaniach. Model na ikonę. Lira promienieje jak lampka. Podskakuje, kopie kamyczki.
       - Czarku, ona pozostaje z nami na tydzień. A potem zobaczymy.
       Enni siada na leżaku, bierze kielich z sokiem.
       - Panie Smoku, proszę mnie nie nazywać Enni. Mam na imię Anna. Enni nazywali mnie w burdelu.
       - Dobrze, Anno. Może opowiesz nam trochę o sobie. Kim teraz jesteś, co chciałabyś robić?
       - Istota dwunożna, nieopierzona...
       - Z płaskimi paznokciami - kończę i zarabiam uśmiech - Gdzie poznałaś Platona?
       Lira dziwnie popatrzyła na nas i zajęła się garnkami z samopodgrzewaczem.
       - W monastyrze. Panie Smoku, składałam przysięgę i na razie nie zamierzam jej naruszać. Chcę być w zgodzie ze swoim sumieniem. Zamierzam zakomunikować magistrowi, że wszyscy członkowie oddziału ruchomego żyją i przybyli do eremu Piitetow. To mój obowiązek.
       - Chcesz zakomunikować osobiście czy wystarczy list?
       - Lepiej list. Jeśli pójdę do monastyru, to wątpię, czy zdołałabym tu wrócić nie naruszając rozkazu. Albo otrzymam rozkaz zabicia was.
       Zarządzam, co trzeba i wnet cyber przynosi przybory do pisania. Anna cała się spręża, po czym ciekawie ogląda flamaster. Pisze kilka linijek, podpisuje się, podaje mi kartkę. Nie czytając wkładam ją do koperty i zwracam jej. Anna adresuje - do kogo i od kogo. Punkty "dokąd" i "skąd" opuszcza. Cyber bierze kopertę, zakleja ją.
       - Położymy list pod wrotami monastyru i odtrąbimy sygnał - mówię, po czym wyjaśniam zadanie głównemu komputerowi. Cyber znika, po chwili słyszymy szum śmigłowca.
       - Jeśli wrócę do monastyru, ten list może być dla mnie równie dobrze awansem, jak wyrokiem śmierci - komunikuje Anna - Panie Smoku, Lira twierdzi, że smoki zawsze mówią prawdę. Tak jest w istocie?
       - Znam tylko jednego smoka, a on zawsze mówi prawdę przyjaciołom. Do wrogów to się nie odnosi.
       - Czarku, Anno, po co te ceregiele? Jakbyście próbowali nogą wodę, czy nie za zimna. Tak nie można. Czarku, opowiedz jej wszystko po kolei. Kim jesteś, co my tu robimy, po co.
       Ech, Lira, łatwo ci powiedzieć... "Opowiedz"! Sam przed sobą nie chcę przyznać, kim jestem. Myślisz, że przyjemnie jest być biorobotem? A jeszcze obcemu człowiekowi... Otworzyć duszę...
       - Dobrze, posłuchajcie bajki o najgłupszym w świecie smoku, który zamienił Niebo i Wolność na niedorzeczny pomysł, żeby pomóc zepchniętej z drogi Ludzkości.
      
       Od przybycia Anny na Zamek Władców minęło dziesięć dni. Na razie nie zamierza opuszczać Zamku. Nawet więcej, wygląda na to, że zamierza objąć nade mną szefostwo. Zostałem zmuszony do regularnego jedzenia trzy razy dziennie. Gdziekolwiek bym nie był, o właściwej porze cybery stawiają przede mną nakryty stolik (2 na 3 metry). Mówią, że to na jej rozkaz. Przedwczoraj znikła moja sypialna mata, a w jej miejsce pojawił się rozkoszny podgrzewany hydromaterac, z grubego elastycznego plastyku. Gdy zapytałem komputer, na czyj rozkaz wyprodukowano materac, otrzymałem odpowiedź: "Informacja poufna". I tak wszystko jasne. Lira, Tytus i Sam nie domyśliliby się tego. Sami śpią prawie na gołych deskach. Zostaje tylko Anna. Oprócz nich w moim pokoju nikogo nie było, choć ludzi w Zamku bywa do diabła i trochę. Pięć razy w tygodniu śmigłowiec przywozi na cztery godziny chłopców i dziewczęta w wieku od ośmiu do czternastu lat. Merlin Kałamarz uczy ich czytać i pisać. Sześć dni temu do Merlina przyłączył się Tytus, a w dwa dni później - Anna. Wczoraj w grupie było osiemnaścioro dzieci, ale codziennie pojawiają się nowe. Dwoje - Antoine i jakiś kolega Liry - zdali już egzamin z czytania i w triumfalnej oprawie scenicznej lady Terrible wręczyła chłopcom patenty na czytanie, podpisane osobiście przez Smoka. Potem Sam podarował im po rowerze. Może nie było to do końca uczciwe - obaj umieli czytać już wcześniej - ale na dzieciarni to zrobiło olbrzymie wrażenie. Niedługo do uczniów przyłączą się dzieci z zamku Bloodwillów. Antoine, syn sir Bloodwilla, na soboty i niedziele jedzie do domu i opowiada takie bajki, że wszystkim szczęka opada.
       Na wielu drzwiach bazy pojawiły się tabliczki "Wstęp wzbroniony". Nigdy nie widziałem, żeby taki napis zatrzymał prawdziwego poszukiwacza przygód w wieku około dziesięciu lat, ale za drzwiami dyżuruje cyber z balonikiem z gazem usypiającym. Kiedy cybery przywożą kolejnego śpiącego na specjalnym wózku do centrum naukowego, następuje przerwa w zajęciach, cała kompania cicho, na paluszkach, żeby go nie obudzić, wiezie go do basenu i tam z krzykiem wrzuca go do wody. Nazywa się to "moczeniem reputacji".
       Liry praktycznie nie widzę. Oprócz wszystkich innych prac jest także sędzią. Rozstrzyga chłopskie spory, ale tylko te, których sens dla niej jest jasny. Inne zostawia pomocnikom. Takie ma niestandardowe, twórcze podejście. Sir Woolfred chciał, jak co roku, pojedynko-wać się z sir Bloodwillem o pogłówne z wioski Liry. Ta przypadkowo była akurat w zamku Bloodwillów. Wyszła za drzwi i powiedziała "Idź precz, szczeniaku! To moja ziemia". Sir Woolfred poszedł.
       Z zamku Terrible"ów przybył do Liry posłaniec i zakomunikował, że prace remontowe i po- rządkowe są już zakończone. Lira w towarzystwie sierżanta, kilku żołnierzy cyberów poleciała tam śmigłowcem, obejrzała, pochwaliła, znalazła sporo niedoróbek, kazała poprawić w ciągu pozostałych dni, a także wpuścić do rowu ryby, najlepiej karpie.
       Sam zajmuje się w zasadzie rozpowszechnianiem rowerów. Ponieważ otrzymane za darmo nie ceni się, ustanowiono cenę. Za jeden rower - jedna owca. Sporą partię jednak przekazał swoim przyjaciołom. Przymknąłem oko na tą kontrabandę, zresztą wykorzystałem ją do reklamy. Chłopi to ludzie ostrożni i skąpi, reklama się przyda. Projekt roweru nieco przerobiłem. Usunąłem wszystkie dekoracyjne elementy typu świateł odblaskowych, wzmocniłem ra- mę, uprościłem w miarę możliwości formę i konstrukcję detali, dodałem przedni koszyk-bagażnik, powiększyłem i wzmocniłem tylny, poszerzyłem opony. Otrzymałem prostą i niewyszukaną maszynę - w sam raz dla chłopów.
       Tytus rano zajmuje się uczeniem dzieciarni, a po obiedzie na moje życzenie rozpracowuje modele kierowania państwem i sprawdza je na komputerze. Zaczął od demokracji typu starożytnej Grecji, ale nie zdołał jej pogodzić z wysokim poziomem techniki. Już wynalazł kapitalizm. Męczy się z problemem ceny i wartości. Wartość według Tytusa - to funkcja czasu i energii, niezbędnych do wyprodukowania jednostki produkcji, masy, objętości zajmowanej przez urządzenia produkcyjne, wartości uzupełniających i jeszcze czegoś, co zmienia się codziennie. Obserwuję jego pracę z wielkim zainteresowaniem. Jutro podrzucę mu pomysł amortyzacji. Cała pracownia Tytusa zawalona jest wydrukami. Mówi, że nie może przywyknąć do czytania z ekranu. Nie przepada też za klawiaturą. Za to samodzielnie wynalazł graficzną rysownicę i pióro. Zamówiłem dla niego 64-procesorowy komputer podobny do tego, który obsługuje bazę inżynieryjną. Teraz porozumiewa się z nim głównie głosowo.
       Wobec Anny aż mi wstyd. Zaprosiliśmy do Zamku, pokazaliśmy, gdzie jest jadalnia i toaleta, przydzieliliśmy cybera na przewodnika i porzuciliśmy ją na łaskę losu. Ale przez pierwsze dwa dni oboje z Lirą byliśmy okropnie zajęci, a potem po prostu nie mogłem przerwać tego unikalnego, wykonanego przez samo życie, doświadczenia. Potężny intelekt, swoista kultura myślenia rozwinięta treningiem w monastyrze z jednej strony oraz baza Władców, prawdziwa Terra Incognita, pełna tajemnic i zagadek - z drugiej. Nieznane, posmak niebezpieczeństwa, swoboda działań - taka przygoda zdarza się najwyżej raz w życiu. Jestem pewny, że te cudowne dni, pełne intelektualnego entuzjazmu, Anna będzie wspominała jako najszczęśliwsze w swoim życiu. Przez dwa dni chodziła po Zamku, oglądała i obmacywała wszystko po kolei, wypytywała cyberów. Chciała skopiować plan Zamku z tego, który wisiał na ścianie, ale przechodzący obok Sam powiedział, że to jest przestarzałe od tysiąca lat, i kazał cyberom przygotować dla niej nowy, oraz, przy okazji, uaktualnić pozostałe. Następnego dnia zrobiła inspekcję wydobycia rudy - ja ani razu tam jeszcze nie byłem - i budowanych tuneli, prowadzących do nowych baz. Jako transport wykorzystała ciężarowego cybera na kołach. Potem dostała się do śmigłowca, znalazła wspólny język z komputerem pokładowym i obleciała prawie pół Europy. Lira miała rację: wystarczy mu rozkazać: "A teraz, mój kochany, lecimy tam a tam" - ale po co w takim razie ja z Tytusem uczyliśmy się ręcznego kierowania?
       Zaginięcie maszyny Sam odkrył po dwu godzinach, kiedy nadeszła pora rozwożenia ucz- niów po domach. Zakomunikował mi o tym i wezwał drugi. Poleciłem głównemu komputerowi połączyć się z komputerem śmigłowca i komunikować o trasie lotu. Anna była nad eremem Piitetow, lądowała na miejscu budowy drugiej bazy, zatoczyła dwa koła nad monastyrem w Litmoondzie, odwiedziła mnóstwo innych miejsc - i w końcu wróciła na Zamek. Przy kolacji zwróciłem jej delikatnie uwagę, że dzieci spóźniły się przez nią do domu i poleciłem uzgadniać z Samem czas lotów oraz poradziłem przejść kurs pilotażu na symulatorze. Widocznie to niezbyt zgadzało się z tym, czego spodziewała się ode mnie usłyszeć, gdyż poważnie zainteresowała się mną. Najpierw wypytywała o mnie bardzo dokładnie Sama, potem Tytusa, dwadzieścia minut męczyła Merlina, ale od tego ostatniego dowiedziała się tylko, że jestem mocny w matematyce (co nie jest prawdą). Za zgodą Sama wzięła śmigłowiec i poleciała na zamek Detterville"ów do Liry w gości. Przegadała całą noc i wróciła z czerwonymi od bezsenności oczami. Nie wiem, co jej o mnie naopowiadała Lira, ale od następnego dnia zacząłem być karmiony trzy razy dziennie. Jak powiedział Napoleon Bonaparte, droga do ser- ca żołnierza prowadzi przez jego żołądek. Wyspawszy się, Anna, za zgodą Liry, przystąpiła do wypytywania głównego komputera. Zasoby informacyjne bazy okazały się właśnie tym, czego poszukiwała. Językowy interfejs komputera plus niepospolita zdolność Anny do zadawania właściwych pytań i przyswajania ogromnych ilości informacji - takie połączenie gwarantowało sukces. Przez dwa następne dni Anna, cierpliwa jak automat i pracowita jak mrówka, przekopała pamięć komputera Zamku, przestudiowała całą chronologię wskrzeszenia bazy i wszystkie nasze sprawy osobiste, zapisane w tej pamięci. Kilka godzin straciła na analizę planów i możliwości mechanizmów, opuszczających terytorium Zamku. Otrzymawszy ich spis, Anna poprosiła o uporządkowanie go według ilości urządzeń każdego rodzaju. Oczywiście najbardziej interesowały ją jeżyki-zwiadowcy i bojowe jeżyki z miotaczami ognia i spryskiwaczami drewna. Potem wyświetliła na ekranie mapę z marszrutami wszystkich mechanizmów, znowu głównie jeżyków. Wieczorem wzięła komunikator, jednego jeżyka z miotaczem i spuściła się w dolinę. Tam wybrała samotny krzak i kazała jeżykowi go spalić. Potem rozkazała komputerowi wysadzić nabój samolikwidacji jeżyka. Przesiedziała na skraju dwu-metrowego lejka w głębokim zamyśleniu około godziny, po czym wróciła do Zamku i poło-żyła się spać bez kolacji. Dowiedziałem się o tym późno w nocy, sprawdzając przed snem proces jej adaptacji. Przeklinając własną tępotę, zbudziłem Tytusa i wezwałem przez komunikator Lirę. Tytus przeraził się nie mniej ode mnie, ale Lira oświadczyła, że nie ma sensu budzić jej z powodu takiego głupstwa i że jutro będzie nam wstyd, a teraz czas spać.
       Prognoza Liry się sprawdziła. Od następnego dnia Anna dobrowolnie przyłączyła się do nauczania dzieciarni. Po obiedzie co najmniej osiem godzin studiowała którąś z nauk. Nie wchodząc w szczegóły, interesowała się jej możliwościami i ogólnym poziomem jej rozwoju. Przed snem przeglądała pakiet informacji z monastyru w Litmoondzie i eremu Piitetow. Dzień roboczy 16 godzin. Muszę z nią poważnie porozmawiać, inaczej zamęczy siebie.
       Kaplisze z korpusu ekspedycyjnego zachowują się spokojnie. Pięciu jeźdźców wyjechało przez góry do monastyru w Litmoondzie. Dziesięciu rozeszło się parami w innych kierunkach. Pozostali polują, garbują skóry, robią zapasy mięsa, naprawiają meble, remontują cały erem. Kiedyś to był monastyr, przewyższający rozmiarami i rangą litmoondzki, ale kiedy 300 lat temu zmieniły się trasy handlowe, upadł. Widocznie kaplisze zamierzają pozostać w nim na zimę. Zespół około stu ludzi skierowano do pomocy chłopom przy zbiorach plonów. Według Tytusa - coś niesłychanego. Jako zapłatę biorą dziesiątą część zbiorów, siekiery, piły gwoździe i odzież zimową. Tytus uważa taką stawkę za sprawiedliwą. Wedle prawa mogliby to wziąć i bez odpracowywania. Zachwycony taką pracowitością, podarowałem im w nocy półtorej tony szkła okiennego i dwieście kilogramów kolorowego szkła na witraże. Rano jeden z arkuszy został rozbity na małe kawałki w celach naukowych i przebadany wszelkimi dostępnymi środkami na zapach, trwałość, twardość, gęstość, temperaturę topnienia i współczynnik załamania światła. Pozostałe wstawili w okna.
       W monastyrze litmoondzkim aktywność nie mniejsza niż u nas. Codziennie przyjeżdża i odjeżdża nie wiadomo skąd i dokąd od pięciu do ośmiu kurierów. Otrzymawszy list Anny, magister wysłał dwóch kurierów do eremu Piitetow. Na trzeci dzień spotkali wysłanników korpusu i wrócili z nimi do monastyru. Pięć dni temu 350 ludzi z wielkim taborem wyszło z monastyru w nieznanym celu. Prześledziłem ich marszrutę do 200 kilometrów, potem zawróciłem jeżyki. Trzy dni temu do monastyru przybył tabor z czterech ogromnych furgonów pod wzmocnioną strażą. Było widoczne, że oddział straży - około dwustu ludzi - bardzo się boi swojego ładunku. Na wszelki wypadek sprawdziłem furgony na radioaktywność - naturalne tło. Nowo przybyli pomogli zapakować i załadować większość biblioteki na furmanki, po czym odjechali w tym samym kierunku, z którego przyjechali, wraz z setką miejscowych. W monastyrze pozostało około stu ludzi, cztery sprowadzone furgony, puste półki biblioteczne i zapach nadciągającego niebezpieczeństwa. Połowa pozostałych zajmuje się ochroną furgonu, druga połowa przerabia niewielką kamienną przybudówkę na jednym z mniejszych dziedzińców w laboratorium chemiczne. Co ciekawe, tworzy się system przymusowej wentylacji z podwójnym napędem pasowym: od koła młyńskiego i dźwigni, napędzanej przez osła. Krótko mówiąc, cały domek zamieniono w wielką szafę wentylacyjną. Powietrze usuwa się za ścianę, która w tym miejscu jest wystarczająco wysoka. Obserwacja magistra i jego najbliższych współpracowników praktycznie nic nie daje, mimo że zalałem monastyr myszami-zwiadow- cami. Ludzie praktycznie nie rozmawiają o sprawie, albo rzucają krótkie, umowne frazy. Jedyne, co udało mi się wyjaśnić, to to, że na przygotowanie operacji potrzeba im jeszcze co najmniej 10-15 dni.
      
       Po wszystkich korytarzach Zamku rozlega się ryk syreny. Potem na ogólnodostępnym kanale Lira prosi, by czekać na śmigłowiec na balkonie. Na pokładzie czterech rannych. Rozkazuję cyberom otworzyć stalowe drzwi balkonu, podgonić tam cztery wózki i czekać. Sam biegnę do centrum medycznego. Jego komputer już wie. Cybery krzątają się przy czterech biowannach. Każę przygotować także piątą, ostatnią. Biegnę na balkon. Lądowanie niemożliwe, za wąsko. A jednak Lira prowadzi tu maszynę. Co zrobiłbym na jej miejscu? Z rozpędu zanurkowałbym w przejście, wiodące do przedpokoju. Co prawda śruby nie przejdą, ale...
       - Cybery! Wszystkie uciekajcie z balkonu do okrągłej sali! Przygotujcie się na gaszenie po- żaru i wynoszenie rannych. W przedpokoju całe wyposażenie oprócz oświetlenia pozbawcie prądu.
       Z zewnątrz dochodzi szum śrub. Wyglądam zza rogu. Troszeczkę wyższa od balkonu maszyna leci dokładnie na przejście. Pędzę do sypialni, chowam się za rogiem i wysuwam głowę. Śmigłowiec z podgiętymi nogami wlatuje w przejście. Gruchot, oderwane części śmigła lecą na wszystkie strony, siekąc okładzinę ścian; tylna para nóg rozkracza się, zamieniona w hamulec, drapie ściany, przednia drepcze. Zgrzyt metalu po kamieniu, oderwana stopa tylnej nogi skacze po podłodze jak piłka, maszynę znosi w lewo, rzuca na ściany. Środkowa para nóg wyprostowuje się, odbijając maszynę od ściany i kierując prosto w przejście sypialni. Wciskam się w kąt. Zresztą sytuacja już jest pod kontrolą. Szybkość spadła z czterdziestu me- trów na sekundę do dwudziestu i śmigłowiec po prostu szybko biegnie. Nie zatrzymując się w okrągłej sali, skręca do centrum medycznego. Cybery śpieszą za nią. Ja biegnę ostatni.
       Gdy przybiegam, dwóch najciężej rannych jest już w biowannach, z pozostałych zdarto ubranie. Okropny widok. Jednemu przebiło odłamkiem gardło i cybery grzebią w ranie, wsuwając rurki w rozerwane żyły i arterie. Drugi jest cały poparzony wrzątkiem lub przegrzaną parą. Aż przykro patrzeć. Dwaj pozostali, według naszej skali, są lekko ranni. Przerwane jelito i prawie oderwana noga. Dla poziomu miejscowej medycyny to trzy trupy i jeden kaleka. Ten z przebitym gardłem i tak może wpaść w komę albo zostać idiotą. Lira, w czerwonej od krwi zbroi, wygania z sali chłopów. Przeliczam ich. Siedmiu plus Lira. Po dwoje na każdego rannego. Logiczne. Ryczę:
       - Chłopcy, za mną! - i prowadzę wszystkich do strefy mieszkalnej. Wyjaśnienia, jak działa tusz, trwałyby zbyt długo, więc prowadzę wszystkich do basenu. Każę wszystkim rozebrać się i wykąpać. Posyłam cybery po nowe ubrania, a te, pokrwawione, przekazuję do prania i naprawy. Po pół godzinie Sam pokazuje kosmatym, nieogolonym, mokrym, ale względnie czystym chłopom, jak się zapina zamki błyskawiczne. Potem cybery zwracają im pakiety ze starą odzieżą i rzeczami osobistymi, ale nikt nie chce się przebierać. Prowadzę wszystkich do jadalni. Niedługo przychodzi też Lira.
       - Zarządziłam, żeby wszystko naprawili - mówi - Z trzema będzie dobrze, a z Lukiem - jak się uda.
       - Co się u was stało?
       - Wybuchł kocioł parowy.
       - Co, nie zrobiliście wentyla bezpieczeństwa?
       - Zrobiliśmy. Nie zadziałał.
       A to niespodzianka! Jeśli wszyscy odwrócą się od idei maszyny parowej, to będzie to poważnym ciosem w mój program. Do diabła, a wszystko tak ładnie się zaczęło! Tyle zestawów narzędzi Lira rozdała kowalom i ich czeladnikom! Gwintowniki, narzynki, wiertła, linijki metalowe, cyrkle drążkowe. Zaczęli wprowadzać standaryzację - i masz!
       - Nikt więcej nie ucierpiał?
       - Kury i jeden pies.
       - To się nie liczy. Chłopcy! Wszyscy zjedli? Lecimy wyjaśnić, coście tam pochrzanili.
       Wzywam drugi śmigłowiec, biegniemy tunelem, wylatujemy. Z daleka widać, gdzie był wybuch. Lira zadziałała z rozmachem. Pierwszą maszynę parową mogłaby zrobić mniejszą. Rozkazuję zebrać wszystkie odłamki i położyć przed nami. Lira podnosi rurkę z mufą pośrodku i mówi:
       - To jest wentyl.
       Sprawdzam. Wszystko działa. Sprężyna jest obliczona na pięć atmosfer. Żeby rozsadzić taki kocioł, trzeba co najmniej pięć razy więcej. Lira zabiera mi rurę, wkłada tam palec, próbuje sprężynę. Potem ogląda odłamki kotła, przymierza do nich rurę.
       - Wszystko jasne, Czarku. Wentyl przykręcili nie tym końcem. Zamiast otwierać się, tylko mocniej się zaciskał. Tu gwint jest z obu stron jednakowy.
       - Kto zrobił wentyl?
       - Nie wiem.
       - Ja wiem, stary Gur - komunikuje któryś z chłopów.
       Lecimy z powrotem na Zamek Władców. Lira skurczyła się na siedzeniu na ile pozwala jej zbroja. Milczy do samego lądowania. Blada, prawie zielona, zamyślona.
       - Czarku, jeśli co, to jestem w centrum medycznym.
       Idę do centrum bazy sprawdzić przebieg remontu śmigłowca. Zarazem wprowadzić do niego pewne udoskonalenia. Obok siebie stoją dwie na wpół rozebrane maszyny. Wyglądają jak ogryzione szkielety dinozaurów. Mrugam, przecieram oczy. Nie, jedna na wpół rozebrana, pognieciona, i jedna na wpół skonstruowana.
       - Cybery, kto wydał rozkaz przygotowania śmigłowców?
       - Numer jeden - pan Smok, numer trzy - analityk Anna.
       Oho! Nie stażysta, tylko analityk! W Zamku dopiero od tygodnia, a już analityk... Trzeba to będzie przemyśleć. Później.
      
       W centrali informacyjnej Anna manipuluje przy głównym pulpicie. Na wielkim ekranie ma- pa okolic Zamku. Kilka wzniesień oznaczonych czerwonymi punktami. Każdemu z nich towarzyszy kolumienka cyfr. Anna naprowadza kursor na kolejne i stawia jeszcze jeden punkt. Od razu pojawia się obok kolejna kolumienka.
       - Witaj, Mistrzu.
       - Witaj, Anno. Co robisz?
       - Wybieram miejsce na nowe wiatraki. Mamy kryzys energetyczny. Zużywamy 98 % wytwarzanej energii. Resztę gromadzimy na czarny dzień.
       - Jak to 98? Kazałem nie więcej niż 95!
       - Złagodziłam normę. I tak tunele kopiemy pięciokrotnie wolniej, niż moglibyśmy. Dwa tunele, wydobycie rudy, rozszerzenie bazy - ty, Mistrzu, masz szeroki gest.
       No tak... Nowe wiatraki chciałem stawiać na drugiej bazie. A potem zacząłem ryć tunel do trzeciej, pod zamkiem Detterville"ów. I zupełnie zapomniałem o braku energii.
       - Uwzględniasz, że wiatraki trzeba stawiać na niedostępnych skałach? Żeby nikt nie mógł dostać się tam i uszkodzić. I, o ile to możliwe, jak najbliżej nas.
       - Z każdej wysokiej skały można zrobić niedostępną. Wybrałam już parę miejsc niedaleko lądowiska śmigłowców.
       - Śmigłowiec, wiatraki... Anno, zostajesz z nami? Nie odchodzisz?
       - Nie mogę, Mistrzu, przegapiłam chwilę. Teraz wiem już zbyt wiele - Anna odwraca fotel do mnie, wyjmuje z kieszeni dwie żelazne kulki i zaczyna obracać je na dłoni. Palce słuchają kiepsko, kulki wciąż spadają jej na kolana. Zbyt wcześnie straciła dłoń, odpowiadająca jej część mózgu pozostała niedorozwinięta.
       - Nikt ci nie zrobi nic złego. Słowo Smoka.
       - Nie mówię o was, Mistrzu, tylko o swoich. Na przykład wiem, jak zniszczyć bazę kilkoma słowami. A u nas są specjaliści, którzy ze mnie tą wiedzę wyciągną. Jak z książki. Jeden z nich teraz jest w monastyrze. Tylko popatrzy mi w oczy - i wszystko opowiem. Przypomnę sobie nawet to, co od dawna już nie pamiętam.
       - Więc jesteś z nami?
       - Nie jestem z wami. Jestem sama w sobie. Kręcę się, za przeproszeniem, jak gówno w przerębli. Robię to, co nie może zaszkodzić ani wam, ani im. I czuję, że tonę jak w bagnie. Je- śli znajdziesz mnie w tych dniach ze sznurem na szyi, zawieszoną pod sufitem, nie myśl o mnie źle.
       - Dobrze... Tfu ty! Ale dlaczego?
       - Dlatego, że dobroć i zaufanie w tym świecie to towar rzadki, a więc bardzo cenny. Dlatego, że tam, w monastyrze, pierwszy raz poczułam się człowiekiem wolnym, jakbym wyszła z więzienia. A tu spotkałam dobroć i zaufanie graniczące z idiotyzmem. Dlatego, że nie wiem, jak podzielić między was i kapliszy kulę ziemską. A bez tego - wojna. Kontynuować?
       - Nie trzeba. Walczysz sama z sobą.
       - Tak, Mistrzu. Dodaj do tego, że nie przywykłam ani zdradzać, ani odstępować. Niech Bóg mi wybaczy.
       - Anno, ty widzisz sytuację z obu stron. Ja wiem, czego chcę. Ale bardzo mało wiem o kościele. O jego programie, celach, metodach. Opowiedz tyle, ile uważasz za możliwe. Może uda się znaleźć kompromis.
       - Ale zadałeś pytanie! Nawet nie wiem, od czego zacząć. Mamy cel dalekosiężny, globalny - to, według waszej terminologii, sterowanie rozwojem cywilizacji. My to nazywamy inaczej, ale sens jest ten sam. Mamy także cel bieżący - ustanowienie ogólnoświatowego państwa. To już prawie osiągnięte. Są pewne komplikacje w Ameryce Południowej, ale podstawowe trudności zostały już pokonane. Podniebne Imperium i Wyspy Wschodzącego Słońca są już całkowicie pod naszym wpływem. Trzysta lat trzymały się kurczowo swoich hieroglifów, ale te- raz piszą już w jednolitym alfabecie. Jeszcze za trzysta lat w pełni przejdą na jednolity język, obecnie są dwujęzyczne. Ale odchodzę od tematu. Metody. Są dwie podstawowe: dla państw rozwiniętych i dla terytoriów bez centralnej władzy. W krajach rozwiniętych kościół bierze pod kontrolę struktury państwowe, zlewa się z nimi i ogranicza do standardowego poziomu to, co wy nazywacie postępem technicznym. W rejonach o zdecentralizowanej strukturze władzy kościół sprzyja zjednoczeniu i ustanowieniu państwowości. Oczywiście pod pełną własną kontrolą.
       - Kościół sztucznie hamuje postęp naukowo-techniczny. Jakimi metodami? Stosami? Oślepianiem piśmiennych?
       - Nie, Mistrzu, to udawanie dla zastraszenia pospólstwa. Stosy i tak dalej - to przede wszy- stkim załatwianie porachunków i walka o władzę świeckich struktur. Kościół trzyma proces pod kontrolą, na pewno coś z tego ma, ale chodzi mu przede wszystkim o to, żeby nie było prób stworzenia alternatywnych struktur władzy. Co się tyczy mądrych ludzi, to kościół robi wszystko, co możliwe, żeby włączyć ich w swoją strukturę. Przykład masz przed sobą. Poprzedni magister wyciągnął mnie z burdelu.
       - Mam inny przykład. Osobiście wyciągnąłem Lirę ze stosu.
       - To tylko potwierdza moje słowa. Z trzech uczestników intrygi dwóch to osoby świeckie. Co do trzeciej, obecnego magistra, to jemu rozpaczliwie potrzebny był zamek Terrible"ów do zbudowania drugiego monastyru. Wewnętrzne gry o większą władzę. Magister działał na własną rękę i ryzyko. Teraz albo zwycięży, albo zejdzie ze sceny i zakończy swe życie gdzieś w dżunglach Amazonii.
       - Dżungla mu nie grozi. Lira przysięgła, że go zabije.
       - Nie będę jej przeszkadzała. Kanalia jakich mało. Ale odeszłam od tematu. Weźmy choćby maszynę parową Liry. Co roku ktoś gdzieś wynajduje podobną. No i co? Po drogach ciągle biegają konie.
       - A wynalazcę spotyka jakaś nieprzyjemność.
       - Przeciwnie! Przecież to mądry człowiek! Stwarzamy mu znakomite warunki. Zapraszamy do monastyru, dajemy ciekawą pracę, uczymy pisania, matematyki, fizyki, chemii, czego sobie zażyczy. Jego życie od razu staje się ciekawe, nasycone, bujne. Pracuje wiele i owocnie - ale na korzyść kościoła. Nie musi pracować rękami, budować modeli, robić doświadczeń. W kuźni i tak sam wiele by nie zrobił. Problem polega na tym, że życie jest krótkie, a wiedza - bezgraniczna. Człowiek tonie w jej oceanie. Nie ma jak nawet zbadać dokładnie wszystkiego, co pozostało po Władcach. Są także tacy, którzy opuszczają ręce. Jak się okazuje, wszystko już było, nie ma po co ponownie wymyślać koła. Obie postawy zadowalają kościół.
       - No dobrze, zakończy się etap jednoczenia świata, co dalej?
       - Według idei, ma zacząć się jego forsowny rozwój. Wiedza pójdzie w świat stopniowo, w ściśle dozowanej ilości, żeby nie wywołać szoku kulturowego. Ale za to będzie to niezawodna, sprawdzona wiedza. Żadnych katastrof ekologicznych, kryzysów energetycznych, etycznych i innych. Wszystko według wcześniej opracowanego planu. Ale, powtarzam, to teoria. Jak będzie w praktyce - nie wiem... Bądź co bądź tysiąc lat zastoju - to bardzo dużo.
       - Skąd wiesz o katastrofach ekologicznych?
       - Trzy lata uczyłam się w Rzymie. Pełny kurs obliczony jest na sześć lat, ale bardzo się śpieszyłam i zdobyłam złoty dyplom kosztem wielkiego wysiłku znacznie szybciej. Dzięki te-mu mam prawo zostać magistrem. A tamtejszy kurs zawiera też krótki przegląd całej wiedzy, pozostałej po Władcach. Jest tam także muzeum. Widziałam w nim i komputery, i cybery - my nazywamy je cyberusami. Oczywiście martwe. Przez grube zakurzone szyby. Żadna maszyna nie jest w stanie pracować tysiąc lat. Ale z teoretycznej wiedzy nic nie straciliśmy. Kilka dni sprawdzałam: wszystko, co jest w waszych komputerach, jest i w naszych bibliotekach.
       - A jak tam u was z religią?
       - A u ciebie?
       - Mam wspomnienia z prawosławia, ale jestem ateistą.
       Anna uśmiecha się ponuro:
       - Mistrzu, musisz zrozumieć, że kościół to przede wszystkim struktura polityczna. Cała reszta to sprawy drugorzędne, uboczne. Mamy swobodę sumienia. Każdy wierzy, w co chce. Jedni w Boga, inni w materializm. Obrzędy, służby - to tylko oprawa, udawanie dla narodu. Jak parady w armii.
       - Sądząc po twoich słowach, wszyscy kaplisze - to po prostu anioły na ziemi. W takim razie dlaczego naród tak na was pluje?
       - To jest wzajemne. My plujemy na naród, naród pluje na nas. Zazdrości, a poza tym musi mieć kogoś, na kim mógłby wyładować swoje frustracje. Ale czy to jest najważniejsze? Zastanówmy się. Co zawsze ludziom groziło? Wojny, głód, epidemie. Zawsze i wszędzie były wojny. Tam, gdzie jest kościół, ich nie ma. Przerwaliśmy je. Głód. Przyczyną głodu jest przeludnienie. Owszem, w niektórych rejonach ograniczamy dzietność. Sterylizujemy mężczyzn po trzecim dziecku, zabijamy czwarte i dalsze u kobiet. Ale przedtem proponujemy im przeprowadzkę w słabo zaludnione rejony. Nie chcą - ich sprawa. W ciągu trzystu lat w ten sposób zmniejszyliśmy dwukrotnie liczbę ludności Wysp Wschodzącego Słońca. Teraz naród ży-je tam niebogato, ale nie umiera z głodu. Epidemie. Kto z nimi walczy? My! A co się tyczy walki przy korycie władzy, to gdzie jej nie ma? To jak w kałuży. Wszelkie paskudztwo albo osiada na dnie, albo wypływa na górę jako brudna piana. Pośrodku - czysta woda. Proszę się nie śmiać, Mistrzu, ale co dziesiąty z nas to prawdziwy święty. Co czwarty to karierowicz i łajdak, z tym się zgadzam, ale uczciwych ludzi jest u nas naprawdę wielu.
       - A gdzie zaliczasz samą siebie?
       - Nigdzie. Nie pasuję do żadnej kategorii. Wierna suczka. Albo sprawiedliwa kanalia. Albo uczciwa karierowiczka. Nazywaj mnie jak chcesz.
       - Jak ci się udaje to pogodzić?
       - Mężczyźni wybijają sobie miejsce pod słońcem łokciami, najwyżej głową, a ja nie zapomniałam nic z tego, czego nauczyłam się w burdelu. I głowa pracuje. Jestem jak w wartkim strumieniu. Tam, gdzie mężczyzna potrzebuje trzy lata, mnie wystarczy rok. Można powiedzieć, że jeden rok zaoszczędzam na złotym dyplomie, a drugi - na pościeli. Ale nigdy nie porzucam tych, którzy pomogli mi się podnieść. Przeganiam ich i wiodę za sobą w kilwaterze. To mój zastęp. I oni to wiedzą. Każdy z nich może w każdej chwili liczyć na moją pomoc. Tworzymy wewnętrzną strukturę w strukturze, piramidę w piramidzie.
       - Więc dlaczego jesteś kanalią?
       - Jeśli koc jest za wąski, komuś marznie bok. Nakrywam kocem swoich. Pozostali marzną.
       - Im dalej w las, tym więcej drzew. Ale w takim razie dlaczego sprawiedliwa?
       - Bo nie ciągnę koca na siebie.
       - Anno, a co w monastyrze myślą o nas? O mnie, o Lirze.
       - Narobiłeś niezłego bigosu. Prawie do końca uważali ciebie za zwykłego smoka, podobnego do tego z bajki. Czemuż by nie? W Afryce są dziesięciometrowe krokodyle. W górze Amazonki podobno żyją dinozaury. W tutejszych górach pojawił się jeszcze jeden. Strzeże własnego terytorium. Pogryzł konia, zjadł dziewczynkę, bywa. Zainteresowali się tobą zoologowie. Potem okazało się, że jesteś rozumny. Zoologowie aż podskoczyli z wrażenia, pojechali do Rzymu po pieniądze na kompleksową ekspedycję. I wtedy, w najbardziej nieodpowiedniej chwili, w zamku Detterville"ów pojawia się zjedzona dziewczynka i chodzą słuchy o tym, że smok jest zabity. No, niech tam. Dzielny rycerz zwyciężył smoka, uratował piękną dziewczynę i ożenił się z nią. Bajka najczystszej wody. Kościoła to nie dotyczy. Nie ma smoka, nie ma kłopotu. Ale piękna dziewczyna pozbywa się wybawcy, zagina pazur na magistra i zbiera armię. To już dotyczy kościoła, zwłaszcza że w zamku dzieje się zbyt wiele cudów. Jak teraz to rozumiem, magister się przestraszył. Stu ludzi to żadna siła przeciw cerkwi, ale wystarczy, żeby zemścić się na jednym z jej funkcjonariuszy. Ale teraz zdjęliście maski. Bajka się skończyła. Jesteście, czym jesteście. Nasi eksperci już poznali tajemnicę cieczy, którą spryskaliście urządzenia. Zeskrobali resztki z części metalowych i przeprowadzili analizę jej składu chemicznego. Nie wiem, co magister zamierza, ale przygotowuje odwet.
       - Posłuchaj, Anno, jeśli zamiary kościoła i nasze są zgodne, to może połączymy wysiłki?
       - Mistrzu, czy mówiłam, że zamiary kościoła są zgodne z zamiarami jego przywódców?
       Siadam na ogonie i myślę nad tą wypowiedzią. Podwójna moralność. Jedna dla przywódców, druga dla wszystkich innych. W strukturach totalitarnych normalne zjawisko. Podwójna wiedza. Dla narodu i dla kościoła. Znacznie rzadsze, ale też bywa. Podwójne prawo. Także żadna nowość.
       - Więc co, mam rzucić wszystko i uprawiać kapustę?
       - Nie wiem Mistrzu. Naprawdę nie wiem. Nigdy wcześniej nie myślałam o losach całego świata. Brałam go takim, jaki jest. Kiedy was spotkałam, coś w nim się obróciło, a ja nie jestem Archimedesem, żeby szukać punktu oparcia. Miałam swoją małą zemstę, pieściłam ją i pielęgnowałam, reszta mnie nie obchodziła. Do piętnastego roku nikomu nie wierzyłam i nikomu nie byłam potrzebna. Potem ojciec sprzedał mnie do burdelu, gdyż z jednorękiej w gospodarstwie był za mały pożytek. Madame Górski Kwiatek zaczęła moje kształcenie od tego, że zaprosiła zwariowanego artystę i przywiązała mnie do stołu. Artysta wyjął swoje igły i w ciągu doby upiększył mój brzuch smokiem. Madame była przeświadczona, że malarstwo na skórze pobudza mężczyzn. Gdy artysta skończył, odwiązała mnie od stołu, związała jak owcę przy strzyżeniu i wsadziła do kadzi z gorącą wodą. Podobno od tego barwy na skórze stają się jasne i soczyste. Czy to prawda, nie wiem, ale wspomnienia z tego mam najjaśniejsze. Po dwu miesiącach odmówiłam jednemu łajdakowi, pokłóciłam się z madame i znowu przywiązano mnie do stołu. Widziałeś smoka na moich plecach. Więcej z madame się nie kłóciłam. Przesunęłam ją tylko na pierwsze miejsce w swoim spisie, przed ojca. Oboje mnie oszukali. Umarli śmiercią naturalną, kiedy uczyłam się w Rzymie. Niedługo po nich zmarł mój dobry duch i anioł stróż, stary magister. Zerwawszy się z hamulców, zeszłam na złą drogę, z lekkim smutkiem wspominając proste i drobne intrygi naszego burdelu. Wtedy udało mi się po raz drugi w życiu. Spotkałam człowieka, który udowodnił mi, że jestem kompletnym zerem. W życiu trzeba mieć jakiś cel. Postanowiłam zrobić karierę. Pomagał mi i cieszył się z każdego mojego sukcesu. Najbardziej ze wszystkiego na świecie chciałabym teraz usłyszeć jego radę.
       - Więc zaprośmy go tutaj.
       - On jest teraz w Rzymie. A zresztą... Muszę zadecydować o wszystkim sama.
       - Dobrze, jak mawiał Smok Gorynicz, jedna głowa dobrze, a trzy jeszcze lepsze. Zaraz wezwę Tytusa i Lirę, razem pomyślimy, co zrobić z kościołem.
       - Lira nie może przyjść. Ona jest teraz w biowannie.
       - Jak to? Co jej się stało?
       - Zrobiłeś znakomitą zbroję, ale nie chroni przed oparzeniami. Bardzo się poparzyła. Zażyła lek przeciwbólowy, przywiozła tu wszystkich, przekazała mi bieżące sprawy i położyła się.
       - Dlaczego mi nie powiedziała?
       - Nie chciała cię martwić. Poza tym komputer powiedział, że to nic strasznego. Jutro rano cała piątka będzie zdrowa. Lira prosiła, by wyjąć ją z wanny pierwszą, żeby inni nie widzie-li.
       - Tytus wie?
       - Nie. Tylko Sam.
       - Nie trzeba mówić Tytusowi. Powiemy mu później.
      
       - Czarku, odwróć się!
       - Lira, my tu już siedzimy i patrzymy na ciebie od prawie godziny.
       - To się nie liczy. Spałam. A teraz się obudziłam.
       Obracam Sama o 180 stopni i odwracam się sam. Patrzymy na czarną lśniącą ścianę. Widać w niej wszystko zupełnie jak w lustrze. Lira wyłazi z biowanny, owija się podanym jej przez Annę ręcznikiem i pokazuje kułak odbiciu Sama. Biegnie do pokoju natrysków i po kilku mi- nutach pojawia się w swoim srebrzystym kostiumie. Tymczasem ja wyłączam wanny kowali i wyganiam Annę na korytarz. Lira komunikuje, że to nieuczciwe, ale też wychodzi. Sam sortuje kostiumy według rozmiarów, a z korytarza słychać żarty o gołym męskim sromie, niewinnych dziewicach i męskiej niesprawiedliwości. Chłopy w wannach nie chcą się obudzić i nawet zaczynają sapać i pochrapywać. Mija kilka minut. Za drzwiami podejrzana cisza. Pytam komputer, czy transmisja z sali nie jest gdzieś przekazywana. Jest. Do sali ekranowej. Włączam na małym ekranie transmisję z sali ekranowej. Tak jest. Siedzą i podglądają. Zakrywam przekaźnik ręcznikiem. W sali ekranowej wybuch niezadowolenia. Oburzone panie wychodzą. Pięć minut ciszy, po czym z głośnika dochodzi okropnie głośny i nieprawdopodobnie fałszywy sygnał "Pobudka". Zatykam uszy. Mężczyźni z wrzaskiem wychodzą z wanien, rozglądają się ze zdumieniem.
       - Wszystko w porządku, chłopcy - uspokajam ich - To lady Terrible się bawi. Zbyt głośno chrapaliście, a ona tego nie lubi. Ubierajcie się. Zaraz dostaniecie od niej burę.
      
      
      
      
      Samotny smok
      
      
      
       Znowu cisza na frontach. Kaplisze na coś czekają. Podopieczni Liry budują maszynę parową ? 2. Sama Lira miota się między trzema zamkami, przywozi mi do podpisu stosy patentów na czytanie i pisanie. Sam sprzedał partię rowerów - 20 sztuk - kupcowi z Litmoondu. Tytus nosi czerwony fez z kitką. Annę ciągle męczą wyrzuty sumienia. Uczy dzieci, godzina- mi siedzi przy komputerze, komputerze wieczorami w tajemnicy uczy się grać na gitarze. Li-ra mówi, że to marzenie jej głodnego dzieciństwa. Wie najlepiej, co wieczór urządzają sobie pogaduszki. Pełne kobiecych sekretów i tajemnic. Wczoraj na przykład poleciały podkarmić korpus ekspedycyjny. Zawiozły im dziesięć worków cukru i dwa worki soli. Kiedy zapytałem, dlaczego tak mało, poczerwieniały, roześmiały się i uciekły.
       A ja chcę latać. Chcę strasznie, do szaleństwa. Nie pomaga ani bieg, ani pływanie, ani śmigłowiec. Latam we śnie każdej nocy. Budzę się, jadę windą na skałę, siadam między wiatrakami i wyję do Księżyca. Jak teraz. Oho, ktoś włączył podnośnik, jedzie tutaj. Nawet powyć już nie dają smokowi-samotnikowi.
       - Czarku, jesteś tutaj?
       - Tutaj. Coś się stało?
       - Nie wiem. Źle się czujesz?... - ni to twierdząco, ni to pytająco.
       - Chcę latać.
       - A my z Anną pomyślałyśmy, że coś się stało - siada obok, tuli się do ciepłego boku.
       - Widziałyście, jak wjeżdżam na górę? - okrywam ją skrzydłem.
       - Nie, po prostu poczułyśmy, i już.
       - Jak to?
       - Mówiłam ci przecież, że kiedy jesteś głodny, albo kiedy z tobą jest źle, ja to czuję. I Anna też. I mama Sama, tylko że ona się ciebie boi.
       - Ja wtedy nie zrozumiałem. Tytus mi nic nie mówił.
       - On też czuje, tylko bardzo słabo. Pytałam go. Jak myślisz, dlaczego Anna została? Bo kie- dy chciała odjechać, zrobiło ci się tak smutno. Zabrałam ją na Zamek, do twojego pokoju, pokazałam jej obraz, który z niej narysowałeś na ścianie i wyjaśniłam, że było jej smutno, bo poczuła ciebie. I powiedziałam, że się w niej zakochałeś od pierwszego wejrzenia.
       - Głupia jesteś, nic nie zrozumiałaś. Nie w niej, tylko w smoczce.
       - O właśnie, ona powiedziała to samo. Po co się tak rumienisz? Mnie się od tego robi gorąco. I wiedz, że ona dla ciebie zrobi wszystko. Mówi, że smoczka i ona - to jedno i to samo. No to idę, bo jeszcze się wygadam, a ona prosiła na razie nic ci nie mówić.
       Zaintrygowała, wstała i uciekła. O czym ma na razie nie opowiadać? Kiedy się skończy to "na razie"? Przygotowują niespodziankę. Ale wychodzi na to, że dla wszystkich jestem przeźroczysty jak szkło. Zgadza się, Tytus wtedy poczuł, jak wyrzynają mi się zęby. Dlaczego ja nie czuję, a mnie czują? Jak to się mogło stać? Durniu! Jeszcze jak mogło, takim ciebie stworzyli! Zapomniałeś, kim jesteś? Biorobotem. Cyberem szerokiego profilu! Z taśmy! Spokojnie, ludzie cię słyszą, nie dajesz im spać. Zaraz zejdę na polankę, wezwę śmigłowiec, polecę nad morze i tam popłaczę bratu-cyberowi w żelazną kamizelkę.
       Nie czekając na zatrzymanie śmigieł, wskakuję do ciemnej kabiny, siadam przy lewym sterze, ustawiam na ręczne kierowanie, rączkę gazu na maksa, około 5 G, start! Podłoga spłaszcza mi żebra, w oczach ciemnieje, ziemia ucieka w dół. Ktoś jęczy w prawym fotelu. Anna.
      
       - Chcesz, spełnię jedno życzenie, Mistrzu? Ale tylko jedno i naj-naj-najskrytsze.
       - Nie chcę.
       - Aj-ja-jaj! Chcesz, ale się boisz. Spójrz na mnie. Widzisz: oczy zielone, koniuszek języka rozdwojony. A płatek uszny, podbródek. Jestem ekstraktem klasycznej wiedźmy. Włosy trochę nie te, ale powiedz - a pomaluję. Nie mówiłam ci, za co spalono moją prababkę? Talenty przekazywane są w co trzecim pokoleniu i ja akurat nim jestem. Teraz rozejrzyj się. Wiesz, gdzie jesteśmy? To Łysa Góra. I dzisiaj pełnia księżyca. Oceniłeś warunki? Mów życzenie.
       - Przestań.
       - Dobrze, więc wybiorę sama. Chwała Bogu, w ciągu ośmiu lat w burdelu poznałam dobrze mężczyzn. Młodym potrzebna jest kobieta. Wierna i oddana. A dojrzałym potrzeba jeszcze, żeby ta kobieta narodziła im dzieci. Tak?
       - Chcesz uderzyć mnie jak najboleśniej? Po co?
       - Pocierp jeszcze troszeczkę. Za pięć minut pozwolę ci nosić mnie na rękach... czy raczej w łapach, mniejsza o to. Co nam potrzeba, żeby otrzymać smoczą kobietę? Kilka smoczych spermatozoidów, kawałek smoczej tkanki, jedna komórka jajowa, organizm-nosiciel i trzynaście lat dobrego wychowania. Spermatozoidy i tkankę dasz ty. Organizm-nosiciel stoi przed tobą. Komórkę jajową też można wziąć od niego. Zresztą, można byłoby wziąć nawet żabi skrzek, i tak z komórki trzeba będzie usunąć jądro, ale własna bardziej mi się podoba. Wychowanie powierzymy Tytusowi i Lirze. Ciebie do dzieci nie można dopuścić nawet na kilometr, taki jesteś nudziarz.
       - Nic nie wyjdzie. Modelowałem na komputerze.
       - Widziałam twoje notatki. Dyletanckie podejście. Próbowałeś kopniakami zagonić naturę w ramki. Otrzymałeś figę z makiem i kiepski nastrój. Sprawdzałeś model rozmnażania dwupłciowego, tak?
       - Tak.
       - A trzeba było sprawdzić dwupłciowe pączkowanie wewnątrz-łonowe!
       - Jak to? Nigdy o czymś takim nie słyszałem!
       - No chyba! Tą nazwę dopiero wczoraj wymyśliłam.
       Odtwarzam w myśli rezultaty swoich eksperymentów. Pączkowanie pasuje!
       - Anno, jak ty do tego doszłaś?! To genialne!
       - Podpatrzyłam w tajemnicy, jak smoki się rozmnażają.
       - Proszę cię, nie żartuj, bo mogę ci uwierzyć!
       - Mówię poważnie. Jeden smok to ty. Twój model w komputerze. Drugiego, a ściślej drugą zrobiłam z ciebie, kiedy zastąpiłam chromosom Y przez X. Dane z badania tomograficznego pozostawiłam twoje, a zestaw chromosomów podrzuciłam nowy. Przekręciłam na komputerze rok rozwoju i rząd wielkości. Wyszła mi z ciebie taka matrona! Na siedem ton! Dalej to już całkiem prosto. W potrzebnym miejscu i czasie podrzuciłam jej twój spermatozoid. I po czterech miesiącach otrzymałam czarującą dziewczynkę o długości piętnastu centymetrów. Dla takiej machiny, jak ty, a raczej ona, urodzić taką kruszynkę - to jakby się załatwić. Żadnych kurczów, mąk porodowych. Można nawet pozazdrościć. I tylko cztery miesiące. To wyjaśniłam wczoraj. A dzisiaj wyjaśniałam, czy mogę urodzić smoka.
       - Możesz?
       - Żartujesz? Jestem przecież człowiekiem! Nie ten gatunek. Trzeba będzie zrobić cesarskie cięcie. Z takimi eskulapami, jak u ciebie w Zamku, to nic strasznego. I będę musiała zacząć od wczesnego etapu zwykłej ciąży, żeby organizm się przebudował i obniżyła się bariera immunologiczna. A w drugim miesiącu zrobić wszczep twojej tkanki. I dopiero później - wprowadzić do niej komórkę jajową. To zapoczątkuje przebudowę okolicznych tkanek. I po trzynastu latach będziesz miał swoją smoczkę. Można i po dziesięciu, ale trzynaście to wiedźmia liczba, pasuje do okoliczności. No i zaczniecie się zapładniać i rozmnażać. I to będzie wspaniale. No i co, będziesz mnie nosić w łapach?
       - Anno... Będę cię nosił nawet przez całe trzynaście lat! Ale skąd ty aż tak dobrze znasz się na biologii?
       - Studiowałam w Rzymie. Chciałam sobie rękę zregenerować albo przeszczepić. Ale moi koledzy chemicy nie potrafili zsyntetyzować preparatów hormonalnych. I pomyślałam, że ci Władcy i wszystko, co się o nich mówi - to tylko piękna legenda.
       Nie jestem więc biorobotem, tylko zwykłym sztucznym organizmem. Wolnym jak ptak! Dobrze jest być prawdziwym! Stop! Ale przecież w XXII wieku smoków nie było! Jeśli teraz zaczniemy się rozmnażać, czy czas nie da nam po głowie, jak Władcom? Może dojdzie do wojny smoków z ludźmi? W której nas wybiją, gdyż w XXII wieku smoków nie było...
       - Anno, tu jest problem - i wykładam jej swoje wątpliwości
       - Ale z tobą trudno, Mistrzu. Każdy inny za taką propozycję całowałby moje stopy. Wyglądasz tak zdecydowanie. Wszystko wiesz, wszystko umiesz, wszystko ci wychodzi. A jak pokopiesz trochę głębiej - wszystko po omacku, na chybił trafił. Wiesz przynajmniej, czego chcesz?
       - Trafiłaś w sedno, Anno. Znasz taką kartę - dżokera? W określonych sytuacjach może za- stąpić każdą inną. A teraz wyobraź sobie, że ten dżoker trafił na szachownicę. Zasady nieznane, kto jak bije, gdzie swoi, gdzie obcy - nikt nie wie. Nie wiadomo, gdzie się ruszyć, i w ogóle kim jesteś. Wszystko po omacku. Pomylisz się - łańcuchem po nosie. Wstyd i bardzo boli.
      
       Sen przerywa syrena alarmowa. Staczam się z materacu, potrząsam głową. Syrena milknie, rozlega się puszczony na cały regulator głos Anny:
       - Mistrzu, Tytusie, Liro, szybciej do sali ekranowej!
       W biegu rzucam okiem na zegar: 4.30. Anna wczoraj dyżurowała w sali ekranowej, obserwowała magistra. Czekała na coś. Pewnie w ogóle się nie kładła. Doganiam Tytusa, sadzam go sobie na grzbiecie. Tak jest szybciej. Lira już jest na miejscu.
       - Mistrzu, zatrzymaj magistra. Tylko szybciej - mówi Anna bezbarwnym głosem - Tu jest zapis.
       Naciska klawisz, zapala się wielki ekran. Sala jadalna monastyru w Litmoondzie. Trwa zebranie. Anna kilka sekund patrzy na ekran, po czym powoli odchodzi pod przeciwległą ścianę i siada na podłodze.
       - Podsumujmy - mówi magister z ekranu - Nie zdołaliście znaleźć alternatywnego rozwiązania, pozostaje więc tylko mój plan. Cały rejon już jest otoczony czterema pierścieniami kwarantanny. Od jutrzejszego rana wszystkie drogi będą zamknięte. Te środki prewencyjne nie pozwolą epidemii wyjść spod kontroli.
       - Ale od choroby turkusowej umiera dziewięćdziesięciu dziewięciu na stu!
       - Bracie Hiltuku, pan nie rozumie, że tu na szali leży los całej naszej idei? Co dla brata jest ważniejsze - tysiąc lat walki czy osiemdziesiąt tysięcy wszelkiej hałastry?
       - A jeśli plan się nie uda? Mam na myśli: jeśli słudzy smoka nie umrą?
       - Wykluczone. Umrą pierwsi, nie będą mieli kiedy przygotować surowicy. Pasywny okres rozwoju choroby trwa miesiąc, a aktywny zaledwie od dwu do czterech dni. Zanim zdążą dowiedzieć się, że są chorzy, choroba zajdzie zbyt daleko.
       - Dobrze, a jakie będą nasze straty?
       - Nie większe niż dwa do trzech procent zaszczepionych.
       - A co będzie ze smokiem?
       - Mam wszelkie podstawy sądzić, że turkusowa choroba podziała i na niego. A jeśli nie - pozostaną zwykłe trucizny.
       - Jestem przeciw. Ten plan jest zbyt niebezpieczny. Poddajmy go pod głosowanie.
       - Głosowania nie będzie, bracie Fenimore. Plan został przyjęty do realizacji z polecenia Rzymu.
       Ekran gaśnie, potem zapala się znowu. Jakość obrazu koszmarna, film wykonano w promieniach podczerwonych przez kotarę, ale można rozróżnić, jak magister i jeszcze jeden człowiek ostrożnie wkładają ostro zakończone ampułki do kieszonek szerokiego skórzanego pasa, podobnego do ładownicy na naboje. Kiedy to sfilmowano? Sprawdzam: pół godziny temu.
       - Ktoś z was wie, co to za choroba turkusowa?
       - Sztuczna choroba, Mistrzu - Anna odrywa od podłogi puste spojrzenie - Śmiertelna i bardzo zaraźliwa. Miesiąc chodzisz jak zdrowy, roznosisz ją po świecie, potem dwa dni gorączki i już cię nie ma. Magister oszukał braci. Co dziesiąty z nich umrze. Nie wierzę także w zgodę Rzymu. Musieliby w tym celu zwołać synod, a połowa z jego członków to starzy tchórzliwi sklerotycy.
       - Gdzie jest teraz magister?
       - Je śniadanie przed daleką podróżą. Lira, on zacznie od twojego zamku. Potem - zamek Bloodwillów. Dalej pójdzie po wioskach i będzie zarażał studnie.
       Lira zrywa się i biegnie do wyjścia. Przełączam ekrany, szukam magistra. Jest, ubiera się. Rozkazuję wszystkim jeżykom-zwiadowcom w rejonie monastyru pójść na skrzyżowanie dróg przy wejściu. Lira! Ona zaraz narobi głupstw.
       - Tytusie, zatrzymaj Lirę, przyprowadź ją tutaj. Jest mi tu potrzebna!
       W rejonie monastyru jest piętnaście jeżyków z miotaczami ognia oraz około setki polewaczy i nosicieli myszy. Pozostałe jeże z motaczami są rozrzucone po całej okolicy. Zrezygnowałem przecież z planu spalenia machin i wykorzystywałem je jako zwykłych obserwatorów. Wzywam wszystkie trzy śmigłowce i każę im zbierać jeżyki z miotaczami.
       Wpada wściekła Lira w zbroi, z kuszą w ręce.
       - Czarku, zawróć śmigłowiec! Muszę tam lecieć!
       Czym by ją tu zająć? Czym ją zająć?!
       - Siadaj przy pulpicie, to rozkaz! Teraz to nie jest gra. Muszę wiedzieć, kto z kapliszy gdzie teraz jest. Zwłaszcza w furgonie na tylnym podwórzu i w przybudówce.
       Lira sekundę myśli, po czym kusza i żelazne rękawiczki lecą w kąt, a ona już przy pulpicie.
       - Zostaw mi dwie myszy do obserwowania magistra, pozostałe są twoje - obserwuję, jak dziarsko Lira zabiera się do roboty.
       Wchodzi Tytus. Widząc Lirę, siada na swoim miejscu - zgodnie z ustaleniami.
       Tymczasem magister przykleja wąsy i krótką bródkę. Typowy kupiec. Jak tam moje jeżyki? Tuzin z miotaczami zostawiam przy skrzyżowaniu, pozostałe kieruję do tylnej ścianki monastyru. Od wrót do skrzyżowania jest około trzystu metrów, to znaczy, że mam pięć minut czasu. Pytam Annę o sztuczne bakterie chorobotwórcze. Turkusowa choroba należy do najniebezpieczniejszych. Zerowa grupa. Czyli, jak zrozumiałem, coś gorszego od bomby neutronowej. Nawet szczepionkę robi się na podstawie innego wirusa, genetycznego przodka tamtego. Bardzo podobnego, ale nie aż tak śmiertelnego. Na turkusową chorobę żaden organizm dotąd się nie uodpornił. Koniec, dość myślenia. To robota, zwyczajna robota. Brudna, nikczemna, ale konieczna. Dezynfekcja. Ktoś musi ją wykonać. Przecież nie Lira. Ona i tak ma dość.
       Magister wychodzi z wrót. Kilku ludzi wdrapuje się na mur i patrzy za nim. Mam już wszy- stko przygotowane. Nie chcę, nie chcę! Po co się w to wplątałem? Gdyby chociaż twarzą w twarz, a tak...
       Lira komunikuje, że czwórka, towarzysząca furgonowi, jest w przybudówce. Pakują rzeczy. Przełączam obraz ze skrzyżowania na mały ekran przed sobą i wyłączam dźwięk.
       Magister wchodzi na skrzyżowanie. Na drogę z czterech stron wylatują jeżyki. Zatrzymuje się i rozgląda, zdumiony. Splecione strugi ognia trafiają go w pas. Tam, gdzie pod ubraniem ukrył ładownicę z ampułami. Płonąca figura wyskakuje dwa metry w górę, pada na ziemię, wije się, macha nogami. Strugi ognia się kończą. Druga czwórka jeżyków zajmuje pozycje i polewa ogniem już nieruchome ciało. Ostatnia czwórka wypala ziemię w promieniu trzech metrów od ciała. Tam, gdzie dopiero co był człowiek, buszuje ogromny stos dymiących płomieni.
       Przełączam się na śmigłowce. Na trzech pokładach jest już około pięćdziesiątki jeżyków z miotaczami. Koszącym lotem na maksymalnej szybkości prowadzę maszyny do tylnej ściany monastyru. Patrzę na ekrany Liry. Wszyscy biegną do wrót. Ale na tylnym podwórzu nie słychać krzyków. Szum śmigłowców też słychać słabo. Sadzam maszyny, potok jeżyków znika w norach pod ścianą. Śmigłowce zaraz odlatują. Jeżyki zajmują pozycje wyjściowe.
       - Kto jest w przybudówce? - pytam.
       - Czwórka z furgonu - odpowiada Lira.
       Drzwi przybudówki otwierają się, człowiek w białym kitlu nasłuchuje. Daję rozkaz. Jeden z jeżyków rozpędza się do maksymalnej szybkości, podskakuje, jak kula wali człowieka w brzuch, przewraca na plecy. Trzy inne wpadają w drzwi, rozbiegają się po pomieszczeniu. Na moją komendę w domu rozlegają się cztery wybuchy, zlane w jeden. Od razu w wybite okna biją strugi ciekłego ognia. Polewam ogniem najpierw wewnętrzne, potem zewnętrzne ściany domu i ziemię przed nim. Dom zamienia się w kipiący ognisty kocioł. Teraz furgony. Polewam je ogniem, wysadzam pod nimi kilka jeżyków. Spod jednego furgonu rozlewa się kałuża cieczy, która pali się zielonym płomieniem. Leję ogień na furgony i ziemię wokół nich tak długo, dopóki nie skończy się jego zapas w ostatnim jeżyku. Każę odprawić ocalałe jeżyki na doładowanie, odchodzę pod ścianę i kładę się na podłogę koło Anny. Dezynfekcja zakończona. Jeśli tylko turkusowa choroba nie wyrwała się na wolność wcześniej. Oglądam ekrany. Dwudziestu ludzi stoi obok kręgu czarnej dymiącej ziemi. W centrum kręgu leży skurczona i zwęglona figurka nie większa od dziesięcioletniego dziecka.
       - ...Którzy byli w nich; i osądzony był każdy według swoich czynów. I śmierć i piekło obrócone w jezioro ogniste. To jest druga śmierć - mamrocze Tytus - I kto nie był zapisany w księdze życia, został wrzucony w jezioro ogniste...
       "To ja zrobiłem - mówię do siebie - Wrzuciłem ich w jezioro ogniste. Musiałem to zrobić i zrobiłem to". Poza tymi słowami w głowie nie ma ani jednej myśli, w piersi pusto. Łapy drżą. Ze zdumieniem patrzę na własny ogon. Żyje własnym życiem. Wygina się kurczowo, skręca się w pierścienie. Przyciskam go łapą.
       Anna odrywa wzrok od podłogi.
       - Znakomita robota, Mistrzu - mówi cicho i bezbarwnie - Kwarantannę już ogłoszono, teraz przez rok nikogo z naszych tu nie będzie. Masz przed sobą rok spokojnego życia. I dziękuję ci, że nie tknąłeś pozostałych.
       Podnosi się, powoli odchodzi, zdejmując po drodze kurtkę. Kawałek ją niesie, upuszcza ko-ło drzwi, wychodzi. Kurtka zostaje: ciemnoczerwona plama na jasnej podłodze. Długo patrzę na drzwi i na kurtkę. To coś znaczy, muszę sobie przypomnieć, co. To już gdzieś było...
       Zrywam się, wybijam ciałem drzwi, biegnę za nią. Fragmenty ubrania wskazują drogę jak latarnie. Na balkon. Anna stoi na samej krawędzi i patrzy na poranne słońce. Bezdźwięcznie przebiegam ostatnie dwadzieścia metrów, hamuję, czepiając się łapą futryny drzwi, obracam się w miejscu, obejmuję ją ogonem za talię i odsuwam od krawędzi.
       - To boli, Mistrzu - jęczy stłumionym głosem - Lira miała rację: zawsze zdążasz. Postawiłam teraz na ciebie życie, zgadywałam, zdążysz czy nie, zanim doliczę do stu.
       Na balkonie jest zimno, dlatego przyciskam ją do siebie, owijam błonką skrzydła.
       - To zbyteczne, Mistrzu - mówi - Nie będziesz mnie wiecznie pilnować.
       - Anno, to najprostsze, i dlatego nieprawidłowe rozwiązanie.
       - Mistrzu, ty zupełnie nie czytasz książek - uśmiecha się ponuro - Wszędzie piszą: "Zmyć krwią hańbę zdrady". Jesteś ciemny, Mistrzu. Ale i tak ci dziękuję.
       - Jaka zdrada? Uratowałaś miasto! Postawią ci tam pomnik.
       - Do diabła z tym miastem. Niechby spłonęło doszczętnie. Razem z burdelem.
       - No dobrze, lecimy do litmoondzkiego monastyru i zrobimy tam głosowanie, którego magister nie pozwolił przeprowadzić. Jeśli kaplisze zagłosują za projektem magistra, sam cię zrzucę z balkonu, dobrze?
       - A jeśli przeciw?
       - Wtedy zostaniesz nowym magistrem. Tam dawno już czas zrobić porządek.
       Anna cała się napręża. Czyżbym znowu powiedział coś nie tak? Ale po chwili mówi:
       - Dobrze, Mistrzu. Wracam do monastyru. Niech będzie jak powiedziałeś.
       Wyrywa mi się i odchodzi do siebie, zbierając po drodze ubranie.
       - Anno, poczekaj...
      
       Anna wróciła do monastyru. Zamek od razu zrobił się pusty. Z rzeczy zabrała tylko ubranie i gitarę. Odmówiła nawet zabrania komunikatora. Przez jeżyki połączyła się ze swoją drużyną w eremie Piitetow i przewiozła śmigłowcem do Litmoondu około 30 ludzi. Oczywiście w tajemnicy przed kierownictwem. Rada eremu, kiedy przeczytała pozostawioną przez nią kartkę, po prostu się wściekła. Anna zaś przeprowadziła szybką kampanię przedwyborczą i już te- go samego wieczoru zwyciężyła w wyborach ze znaczną przewagą nad dwoma innymi pretendentami. Jednych postraszyła, innym obiecała obronę przed lady Terrible, otrzymała 70 % głosów i została wybrana magistrem litmoondzkiego monastyru na pięcioletnią kadencję.
       Jeszcze przed jej odejściem odbyliśmy naradę, na której postanowiliśmy wprowadzić w na- szym rejonie 45-dniową własną kwarantannę. Magister nieraz wychodził z monastyru i mógł wypuścić zarazę w świat nie czekając na oficjalne pozwolenie Rzymu albo właśnie w celu jego otrzymania. Narodowi postanowiliśmy zakomunikować, że epidemia szaleje gdzieś za Litmoondem, nie wskazując dokładnego miejsca. Patrole kapliszy zamknęły wszystkie drogi komunikacji, więc zdementować tą informację byłoby niezwykle trudno.
       Następnego dnia Anna rozesłała po wioskach gońców z żałobnymi bębnami. Gońcy odczytywali rozkaz monastyru, zabraniający pod karą śmierci odwiedzać sąsiednie wioski w ciągu półtora miesiąca. Nagrałem alarmujący dźwięk bębnów, podyktowałem analogiczny tekst w imieniu lady Terrible i wysłałem śmigłowce, by transmitowały nagranie przez megafony.
      
       Anna zachowuje się dziwnie. Kazała zasypać nory jeżyków pod ścianami i zrobić jedną koło głównego wejścia. Surowo zabroniła komukolwiek ruszać jeżyki, ale sama łowi wszystkie po kolei, wynosi za wrota i tam wypuszcza. Po jakimś czasie ta procedura za milczącą zgodą obu stron skróciła się do okrzyku "Jeżyk, stój!" i wymownego gestu w kierunku wrót.
       Na trzeci dzień w monastyrze odbyło się drugie zebranie, zwołane z inicjatywy brata Polonusa i "frakcji mokrych spodni", jak ochrzcił ich Tytus. Brat Polonus, przerażony straszną śmiercią magistra, na trzęsących się nogach, przypomniał obecnym, że lady Terrible kazała znieść patenty na czytanie i pisanie i otworzyć gimnazja. Zaczęła się ostra kłótnia. Anna nie mieszała się około pół godziny, ale kiedy omal nie doszło do bójki, ogłosiła swoją decyzję:
      1.) Skasować patenty nikt nie zamierza. (Głośna radość w obozie konserwatystów).
      2.) Patenty będzie się wydawać bezpłatnie. (Pełne niepokoju milczenie).
      3.) Karę za czytanie bez patentu trzeba będzie skasować.
      4.) Organizację gimnazjów po zdjęciu kwarantanny powierza się bratu Polonusowi. (Powściągliwe uśmieszki).
      5.) Bratu Polonusowi powierza się również przeprowadzenie w monastyrze cyklu wykładów i seminariów na tematy: historia kościoła, historia Przyjścia, cele i zadania kościoła obecnie i w przyszłości. Plany wykładów i seminariów zatwierdzi osobiście magister. (Ogólne przygnębienie i powściągane niezadowolenie).
      6.) Każdego ranka na podwórzu monastyru będzie odbywał się triumfalny apel z podniesieniem flagi oraz ogłoszeniem nowości i rozkazów.
      7.) Zebranie zakończone, wszyscy wolni.
       O mnie - ani słowa. Ściślej: w kontekście przewijało się, że niby to jest jakiś tam smok na posyłki u lady Terrible. Moim zdaniem to dobrze.
      
       Ogłoszenie kwarantanny przysporzyło nam kłopotów. Po pierwsze, w Zamku Władców nocowało prawie czterdzieścioro dzieci z różnych wiosek. Po drugie Sam pozostał w zamku Detterville"ów, a jego matka u nas. Biedna kobieta płakała i błagała, żebym puścił ją do męża albo do syna. Pod koniec rozłościła się i zupełnie przestała się mnie bać. Ale nie mogłem jej wypuścić, po prostu nie mogłem. Poza nią w Zamku na cały rój dzieciarni zostali tylko Lira, Tytus, Merlin i jeszcze dwóch mężczyzn. Dzieci też tęsknią za rodzicami.
       Wieśniacy to ciekawy naród. Pierwszego dnia kwarantanny byli solidnie przestraszeni. Ale już na drugi każdy pomyślał, że kwarantanna, owszem, jest potrzebna, ale jego konkretnie nie dotyczy. Trzeba było wprowadzić drakońskie środki. Cybery i jeżyki straszyły ludzi miotaczami ognia, usypiały gazem. Szybko wypracowałem wzór postępowania i powierzyłem kontrolę ruchu ludności głównemu komputerowi. Wzór jest prosty. Jeżyk usypia zbiega, śmigłowiec przywozi cztery cybery: dwa uniwersalno-remontowe i dwa sportowe, z sali szermierki, z wielkimi dwuręcznymi. Remontowe kładą uciekiniera na płachcie brezentu i taszczą nogami naprzód do ojczystej wioski. Sportowe idą za nimi i od czasu do czasu, niby z nudów, pokazują zasady walki mieczem. Dotaszczywszy, zwalają delikwenta tyłkiem do kałuży, jeśli to chłop, albo na trawkę, jeśli baba, i dają powąchać neutralizatora.
       Rozwiązanie problemu rodziców i dzieci podpowiedział Tytus. Poradził, żeby w każdej wiosce ustawiono komunikator z wielkim ekranem. Po konsultacji ze mną, Lirą i Merlinem opracowaliśmy projekt typowego węzła łączności. Niewielki domek, na dachu wiatrak i anteny, na strychu komputer, akumulatory i reszta urządzeń, w sali pięć metrowych ekranów, pięć teleprzekaźników, pięć klawiatur po dwadzieścia cztery duże klawisze, sześć na pięć centymetrów. Ponieważ czytać umieją jednostki, na klawiszach obok nazw fotografie wiosek. Całym gospodarstwem kieruje jeden komputer i cyber, utrzymujący czystość i porządek w pomieszczeniu i zawiadamiający ludzi o wezwaniach. Kierowanie terminalem łączności jest niezwykle proste: naciskasz palcem na obrazek danej wioski i już masz ją przed sobą na ekranie, a cyber pyta, kogo konkretnie wezwać. Pierwszy węzeł utworzyliśmy w Zamku Władców, następne w wioskach, z których dzieci utkwiły u nas z powodu kwarantanny. Następne kolejno we wszystkich wioskach w okolicy, zaczynając od największych. Wszystkie roboty prowadzą cybery - te bardzo łatwo zdezynfekować. Obawiałem się, że chłopi będą bać się wiatraków, ale nie. Wzięli je za małe młyny. Pytali cybery, ile będzie kosztowało zmielenie worka ziarna. Gniewali się i skarżyli staroście: postawił młyn, a nie wyznacza ceny. Pierwsze opanowały węzeł dzieci, przebywające w Zamku. Potem ich rodzice. Po nich mężczyźni. Os- tatnie baby, ale te na poważnie. Ustawiły terminale tak, jak im było wygodnie, po kątach, na- znosiły ławki i ławeczki, kolorowe chodniki i dywaniki i zaczęły organizować wieczornice. Z szyciem, robieniem na drutach, niemowlętami, smętnym śpiewem i przyśpiewkami. Dwadzieścia bab w sali, osiemdziesiąt na ekranie. Zgroza. Mężczyźnie aż strasznie wejść. Ale to też zagadka. Przecież wieczornica - to czysto rosyjski zwyczaj. Skąd to tutaj? I łapcie kapliszy. I sporo imion rosyjskich. Najwięcej oczywiście angielskich i francuskich, ale zdarzają się też czysto hiszpańskie i niemieckie. A Paul O"Isin? Po gaelicku, czyli staro-irlandzku, znaczy to "Paweł, syn jelonka", a wygląda jak murzyn. Dziwne to wszystko...
       Anna zakazała stawiać węzeł łączności na terenie monastyru. Lira kazała cyberom wznieść go na zewnątrz, niedaleko wrót. Anna zakazała cyberowi-posłańcowi wchodzić na teren monastyru, ma przekazywać wezwania portierowi. Zresztą, kiedy tylko węzeł zadziałał, pierwsza go wypróbowała, porozmawiała z Lirą, Tytusem, Merlinem. Potem zwołała niewielkie zebranie i wyjaśniła wszystkim kapliszom, jak posługiwać się węzłem. Ze mną nie chciała rozmawiać. Nieważne. Codziennie wysyłam jeżyka, żeby spotkał ją po obiedzie. W pierwszych dniach od razu odsyłała go za wrota. Przedwczoraj nazwała go kłujką i pogłaskała po grzbiecie. A dzisiaj opóźniłem jeżyka o dziesięć minut. Anna czekała i denerwowała się. Kiedy jeżyk w końcu się zjawił, uspokoiła się, powiedziała "Idź precz, ty leniu!" i pogroziła mu pięścią.
       Zacząłem oswajać kapliszy z korpusu ekspedycyjnego. Wysłałem do eremu Piitetow dwa śmigłowce. Jeden z nich przywiózł im 12 ton produktów. Sól, cukier, mąka, konserwy mięsne w puszkach, skondensowane mleko. W drugim różne drobiazgi typu gwoździ oraz instrumenty. Obok prostych - młotków, toporów, kołowrotków, hebli - wszystko potrzebne do rozkręcenia kuźni i porządnej montażowni. Śmigłowce, zachowując szyk, dwukrotnie obleciały erem na minimalnej wysokości, wywołując cichą panikę. Potem synchronicznie wylądowały na wewnętrznym dziedzińcu. Podczas gdy uniwersalne cybery zajmowały się rozładunkiem, wielki sportowy cyber z dwuręcznym mieczem u boku wręczył zapieczętowany pakiet jednemu ze zgłupiałych kapliszy. W pakiecie krótko wyliczono ostatnie nowości. Potwierdzenie ogłoszenia kwarantanny i rozkazu zamknięcia przełęczy. Komunikat o zlikwidowaniu magistra i laboratorium epidemiologów (bez uściślenia, przed czy po akcji zarażania). Stenogram protokołu zebrania z wyborami nowego magistra. Na koniec wiadomość, że Anna poleciła Smokowi wysłać różne drobiazgi do eremu Piitetow. Podpisane: Anna, magister litmoondzkiego monastyru Zakonu Przyjścia. Oczywiście cały komunikat został napisany stylem pisma Anny, skopiowanym przez komputer. Bardzo zadowolony z siebie, wysłałem Annie przez węzeł łączności sprawozdanie z wykonanej pracy i usiadłem, czekając. Po kwadransie rozjuszona bestia, bardziej przypominająca dzikiego kota niż Annę, wtargnęła w węzeł. Pięć minut słuchałem jej nie przerywając, potem poprosiłem cybera na moim końcu o włączenie na pięć sekund syreny awaryjnej. To podziałało.
       - Zgadzam się, jestem psie dziecko, krzyżówka wampira z krokodylem, złośliwa świnia w czwartym pokoleniu i co tam jeszcze chcesz. Powtórz swoje pytania jeszcze raz, wolniej.
       - Po coś ty to zrobił? Idźcie precz, suki! - to ostatnie nie do mnie, tylko do portiera i strażników wrót, którzy przybiegli na ryk syreny.
       - Fuj, jak ordynarnie!
       - Nie mogę inaczej. Mam tu 150 chłopów, muszę ich trzymać na krótkiej smyczy. Jeśli zobaczą, że słabnę, zamienią mi monastyr w burdel. Więc po co to zrobiłeś?
       - Masz 150 ludzi, a w eremie Piitetow jest ich ponad 400. Kwarantanna niedługo się skończy, i kto wtedy będzie miał więcej władzy?
       - Dlatego postanowiłeś ich podkarmić.
       - Dlatego postanowiłem ci ich podgarnąć. Niech na razie przywykną do myśli, że jesteś ich panem i władcą. Ich papieżem. Bogiem. Będziesz od czasu do czasu przekazywać im jakieś rozkazy, które będą musieli wypełnić. I podrzucać w potrzebnym czasie potrzebne rzeczy. Na przykład rękawice w zimie. Kiedy skończy się kwarantanna, otrzymasz ich pokorniutkimi, Z całym kramem.
       - Ty nie ich, tylko mnie podgarnąłeś pod siebie. No i co patrzysz z takim zdumieniem? Mistrzu, dlaczego, no, dlaczego nie zostawisz mnie w spokoju, powiedz? To dasz mi piernika, to pluniesz mi w duszę.
       Znowu obraziłem. Chciałem jak najlepiej, a wyszło... jak zwykle.
      
       Ponieważ magister raczej nie zaczynałby zarażania studni za Litmoondem, nasza kwarantanna, w odróżnieniu od jego, nie obejmuje tamtych terenów. Dlatego Lira może się tam wybierać, by zająć się na poważnie... zasiedleniem Zamku. Niedaleko za miastem znajduje się przytułek dla podrzutków. Ktoś, zazwyczaj matka, przynosi dziecko, kładzie je na szerokiej galerii i uderza w dzwon, po czym znika w parku. Po jakimś czasie wychodzi siostra i zabiera dziecko. Lira nabrała zwyczaju przechwytywania młodych matek w gęstym parku i przesłuchiwania ich. Przy czym to takie przesłuchanie, że nie daj Boże! Po pierwsze, z reguły odbywa się to późno w nocy. Po drugie kobietę otaczają cztery jeżyki, które pracują stereo-kolumnami. Biedaczce wydaje się, że zadająca pytanie chodzi dookoła niej niewidzialna. Ni to dobra wróżka, ni to duch. Skąd u Liry takie zamiłowanie do teatralnych efektów? Czyżby ode mnie? Jeśli kobieta spełnia jakieś tylko Lirze znane kryteria, jeden z jeżyków wypuszcza obłok gazu usypiającego, po czym cybery ładują zdobycz na śmigłowiec. Przebudzenie urządzane jest z maksymalnym przepychem, co na chłopskich dziewczynach robi ogromne wrażenie. Metoda ta ma tylko dwa braki. Po pierwsze, do czterdzieściorga starszych wiercipięt przybyło jeszcze pięcioro niemowląt. Po drugie: naruszona została równowaga płci: przybyło pięć dziewczyn i tylko jeden młodzieniec, ojciec któregoś z niemowląt. W dodatku nicpoń. Ma pstro w głowie i dwie lewe ręce.
       Jak poprzednio wyję na księżyc. Z każdym dniem czuję się coraz bardziej niepotrzebny. Machina została puszczona w ruch, proces nabiera rozpędu. Główny komputer uczy dzieci, nabiera doświadczenia w tworzeniu nowych baz. A to podstawa naszego programu. Niedawno wyświetliłem na ekranie plan rozwoju bazy i aż dostałem czkawki. Od zamku Detterville"ów zaplanowano tunel do zamku Bloodwillów i dalej do monastyru w Litmoondzie i przytułku, a od drugiej bazy - do eremu Piitetow. Łączna długość wszystkich tuneli ma wynosić ponad dwieście kilometrów.
       W fajlach komputera medycznego przestudiowałem wszystko, co dotyczy rozmnażania smoków. No i nie pojąłem, na czym polega różnica między zwykłym wewnątrz-łonowym rozwojem płodu a dwupłciowym wewnątrz-łonowym pączkowaniem. Jednak Anna różnicę widzi, i komputer też. Okazuje się, że główny komputer ponad 300 godzin zajmował się genetycznym projektowaniem smoczki na podstawie mojej matrycy genetycznej. 300 godzin pomnożone przez 16 000 procesorów, to nie żarty! Potem aparatura laboratorium genetycznego zebrała zestaw chromosomów według projektu i wyhodowała kulturę tkanki. Tkanka smoczki już jest gotowa, w zamrażarce. Nieco ponad dwa gramy. Chwilę patrzę na nią, po czym zamykam zamrażarkę i zupełnie zapominam o kontrolowaniu emocji. Przybiega Lira. W mokrym fartuchu, z zawiniętymi po łokcie rękawami - ze żłobka, kąpała maluchy. Uczy się być mamą. Nazywa to "pracą laboratoryjną z podstaw kontynuacji rodu". Trochę dwuznacznie twierdzi, że uczyć się trzeba na cudzych błędach. Prowadzi mnie do śmigłowca, lecimy nad morze. Okazuje się, że od moich wzruszeń wszystkie dziewczyny w Zamku płaczą, szczególnie młode matki. Pogoda pasuje do mojego nastroju. Ołowiane fale powoli załamują się na brzegu. Szare niebo, szare morze, pożółkła trawa. Lira żąda, żebym wyjaśnił jej, co się ze mną dzieje. Rozprostowuję prawe skrzydło z powoli rosnącymi strzępami zerwanej błonki. Potem opowiadam o odkryciu Anny i niebezpieczeństwie wojny ludzi ze smokami. O wszystkich skutkach jednostronnej empatii, kiedy wszyscy czują twoje emocje, a ty - nie.
       - Czarku, trzeba się trzymać - komunikuje Lira.
       - A co ja robię?
       - A ty cierpisz - pociąga nosem - I od tego wszyscy cierpią.
       - Dobrze. Zrobię sobie norę w Wilczych Górach, wyniosę się tam. Będziecie odwiedzali mnie w dni wolne.
       - Czarku, ty nie możesz się teraz wynieść. Bez ciebie wszystko się zawali.
       - Dlaczego? Machina puszczona w ruch, wszystko działa. Nikt na nas nie poluje, kaplisze nie przeszkadzają.
       - A spojrzenie smoka?
       - Co spojrzenie smoka?
       - Ty naprawdę nie wiesz?
       - Mówiłem ci przecież, że nie potrafię czytać myśli.
       - A my z Anną myślałyśmy, że wiesz. Kiedy jesteś obok, nikt nie może kłamać. No, nie to, żeby całkiem nie mógł, po prostu bardzo wstyd. Anna mówi, że powstaje wrażenie, jakby wszyscy wiedzieli, że kłamiesz, tylko krępują się plunąć w oczy. Pomyślałyśmy, że to jest właśnie owo legendarne "spojrzenie smoka". Czarku, a ty nie możesz przekazywać swoich uczuć słabiej, jak na początku?
       Znowu wszyscy wokoło wiedzą o tobie więcej niż ty sam. Dlaczego?
       - Opowiedz o tym dokładniej.
       - No, wcześniej, zanim mnie porwał Detterville, ledwie ciebie czułam. Tylko gdy byłam przy tobie. Sam nawet przy tobie nie czuł. A teraz czuję ciebie na kilometr. A Sam, Tytus i inni mężczyźni - jeśli są z tobą w jednym pokoju.
       Co się stało w tym czasie? Najpierw - z kim się stało? Sam się nie zmienił, a ja znowu stuknąłem się w główkę. To znaczy, że ze mną. Teraz - co się stało? Połamałem sobie wszystkie możliwe kosteczki i zacząłem regenerować. W krwi pojawiły się jakieś hormony, kierujące regeneracją. Widocznie neurony doszły do wniosku, że ich to też dotyczy i wytworzyły dodatkowe połączenia. Jednak zamiast stać się mądrzejszym, zacząłem transmitować w eter swoje emocje, jak radiostacja. Jeśli jeszcze raz się stuknę, pewnie usłyszą mnie w Litmoondzie. Albo wszyscy będą mogli czytać moje myśli. Buratino, jesteś wrogiem samego siebie. Anna mówi, że mam dziewięć żyć. Czyżby to było trzecie? O Boże, jakim monstrum będę w dziewiątym?
       Coś machinalnie napisałem na piasku. Lira prosi, żeby jej to przeczytać. LIVE - EVIL. Życie - zło. Anglicy są mądrzy. Jak w dziecięcej zagadce - odpowiedź jest od razu, napisana wspak. Tłumaczę.
       - Ale dlaczego, Czarku? Przecież wszystko idzie tak, jak planowałeś. Budujemy nowe bazy, uczymy ludzi. Z kapliszami doszliśmy do porozumienia. A skrzydło ci nowe wyrośnie.
       - Pewnie dlatego, że marzeniem smoków wcale nie jest budowa nowych baz. Nie pamiętam już nawet, o czym marzyłem, zanim spotkałem Tytusa na błocie. Pamiętam, o czym myślałem, a o czym marzyłem - nie. Masz swoje marzenie?
       - Oczywiście. Najpierw marzyłam, żeby zostać lady. Potem, żeby się zemścić na magistrze. A teraz muszę kontynuować ród Terrible"ów. Żeby nie wygasł. Jestem przecież ostatnia.
       - O właśnie!
       - Oj, Czarku, przepraszam. Ty też jesteś przecież ostatni. Jesteś absolutnie pewny, że smoków nie było w XXI wieku?
       - Absolutnie.
       - A w XXII?
       - Na 90 procent.
       - A w XXIII?
       - Nie pamiętam.
       - To znaczy, że w XXIII wieku smoki mogą być. A dziesięć smoków w XXI wieku nie zepsuje pogody. Sam przecież mówiłeś: ludzi są miliardy, a smoków będzie bardzo mało. Z historycznego punktu widzenia nikt nie zauważy.
       - To nic nie znaczy. Znaczy tylko tyle, że nie wiem. Władcy już próbowali oszukać czas. Sama widzisz, czym się to skończyło.
       - Moim zdaniem, ty zwyczajnie się boisz.
       - Tak, boję się. Nie mogę ryzykować. Gdyby to dotyczyło tylko mnie jednego...
       - Aha, Bloodwill to samo mówił: "Ja nie o siebie się boję, tylko o syna". A kto się boi, ten nigdy nie zwycięża.
       - Głupiutka, a może ja akurat boję się zwyciężyć? Ile ludzka samica może mieć dzieci w ciągu życia? Najwyżej kilkanaścioro. A smocza? Po dwoje na rok. I to tak, mimochodem. Bez żadnych nieprzyjemnych doznań i mąk porodowych. Wiesz, jak długo mogą żyć smoki? Nikt nie wie. Komputer nie znalazł granicy. Żyją, dopóki im się nie sprzykrzy. I co roku po dwa smoczki. A u nich po 10-15 latach - jeszcze po dwa. Wyobrażasz sobie, ilu nas może być w XXIII wieku?
       - Czarku, ja nie wiedziałam. Ale i tak o szczęście trzeba walczyć. Sam mi to mówiłeś.
       - Zgadza się, ty musisz walczyć. To twój czas, twoja planeta. A ja tu jestem jak gwóźdź w bucie. Wypełnię swoje przeznaczenie i zniknę bez śladu. Jak mówi wiersz: "Na Ziemi nie jesteśmy na zawsze, tylko na jakiś czas...". To chyba coś z japońskiej poezji. Piękne, nieprawdaż?
       - Nie wiem. Każdego przegadasz, ale nie masz racji! My z Anną na pewno coś wymyśli-my. A jeszcze chciałam ci zaproponować uszycie błonki z brezentu, jeśli śmigłowiec ci nie odpowiada.
       - Błonka z brezentu... Błonka... Jeśli ubrać ją na skrzydło jak rękawiczkę, przywiązać koło ogona... Lira! Jesteś zuchem! Nie, z przodu też trzeba będzie przywiązać... Jeśli się ześliźnie, znowu spadnę. Będzie zbroja jak na koniu. Rzemień pod skrzydłem - i do ogona... Szybko, wracamy!
      
       Podchodzimy do mojego pokoju i widzimy, że do drzwi przyspawano na krzyż dwa solidne ceowniki. Patrzę na Lirę, ona na mnie. Pytam cybera, co to ma znaczyć, nie wie. Główny komputer też nie wie. Komputer bazy inżynieryjnej wydzielił trzy cybery naprawcze na pół godziny do prac montersko-spawalniczych na żądanie człowieka. Jakiego człowieka i jakie to prace, nie wie. Komputer składu wydał dwa ceowniki cyberom. Szukamy cyberów. Cała trójka nic nie pamięta. Pewnie dostały rozkaz zapomnieć. Daję zadanie przeczytać zawartość ich czarnych skrzynek. Puste, starte około godzinę temu. Wyjaśniamy, przez kogo. Na podstawie ubocznych poszlak znajdujemy jeszcze jednego cybera. On sam też nic nie pamięta, ale w jego czarnej skrzynce zachował się zapis, że rozkaz starcia czarnych skrzynek złoczyńców pochodził od jednego z nich. Czyli: szukaj wiatru w polu. Pewnie żart któregoś z naszych cudownych dzieci. Inaczej po co by się tu stłoczyły i tak ciekawie wyglądały zza rogu? Rozkazuję cyberom ściąć ceowniki i otworzyć drzwi. Na stole fotokopia notatki:
       "Ech, Mistrzu! Jak można być tak niefrasobliwym? Anna".
       I sylwetka smoczki, narysowana jednym pociągnięciem pióra.
       Ciekawie to wygląda. Dzieci nie wpuszczam gdzie nie trzeba, a każdy kaplisz może... W systemie bezpieczeństwa bazy jest ogromna dziura. Anna, z właściwym jej taktem, tylko napomknęła.
       - Nielicho! Jak jej się to udało? - pyta Lira.
       - Przez węzeł łączności. Wezwała cybera i wyjaśniła mu, co robić. Twój magister zrobiłby z nas mokre miejsce.
       - Nie, to jasne. Jak ona w ten sposób narysowała smoka?!
      
       Okazało się, że z brezentową protezą błonki nie będzie tak prosto, jak myślałem. Po pierwsze, trwałość materiału. Po drugie, uprząż, która musi ją utrzymać. Po trzecie, proteza nie mo-że przeszkadzać w rośnięciu prawdziwej błonki. Konieczne okazało się przedziurawienie lewej, zdrowej, błonki w trzech, a rosnącej prawej - w siedmiu miejscach. Inaczej uprząż ślizgała się i nie utrzymywała błonki jak należy. Żeby dziurki nie zarastały, wszyto w nie pierścienie z plastyku z obramowaniem z gąbki - czekam niecierpliwie, aż wrosną w tkankę. Łażę po zamku z kąta w kąt i nie mogę na niczym się skoncentrować. W jednym z audytoriów znalazłem elektroniczne organy, nastrojone na klawesyn. Próbuję na nim grać. Palce coś pamiętają, ale klawisze są za małe, naciskam na trzy od razu. Zamówiłem w bazie inżynieryjnej instrument moich gabarytów.
      
       Drugą dobę nie mogę oderwać się od organów. Gram wszystko pod rząd. Wbudowany w instrument procesor prowadzi zapis nutowy i przekazuje wszystko do głównego komputera. Czasem przypominam sobie kompozytora, rok napisania, tytuł utworu, czasem historię napisania utworu, częściej tylko kompozytora albo tytuł. Z niektórych utworów nie pamiętam nic oprócz samej muzyki. Zanim zdążę skończyć jeden, już w mózgu dźwięczy następny. Wczoraj grałem klasykę: Bacha, Mozarta, Vivaldiego, Czajkowskiego. Przełączałem organy z klawesynu na skrzypce, z fortepianu na siedmiostrunową gitarę. Te ograny to prawdziwe cudo! Jeden ruch ogona (rejestry łatwiej przełączać ogonem) i viola pomposa przekształca się w harfę, saksofon, rożek angielski albo bęben. Dziś spróbowałem zapisywać dzieła na kilka instrumentów albo na śpiew z akompaniamentem. Zapisuję najpierw jeden instrument. Potem puszczam zapis na nauszniki i dodaję następny. Podskakując z niecierpliwości, gram 142 takty pauzy na ostatnim - na jakimś tam helikonie. A w skroniach już dzwoni nowa melodia.
      
       Piąty dzień muzykalnego upojenia. Właśnie zapisałem piosenkę głosem Barbary Straisant. Chyba siedemdziesiąte albo osiemdziesiąte lata XX wieku. Tytułu nawet dokładnie nie pamiętam. Coś o kobiecie i miłości. Przesłuchałem, chciałem poprawić jedno miejsce - i zerwałem głos. Podszedłem do lustra, zobaczyłem samego siebie. Oczy czerwone, zapadnięte. Nos suchy. Lewa powieka drga. Kiedy ostatni raz spałem? Wypijam dużo wody z kranu i kładę się spać. Prosto na podłogę, nie odchodząc od umywalki. Ostatnia myśl - dobrze, że linoleum jest miękkie.
      
      
      
      
      Biorobot po raz drugi
      
      
      
       - Lira,, proszę cię, nie budź mnie. Jestem zmęczony.
       Czy to mój głos? Syk przebitej opony.
       - Mistrzu, z tobą wszystko w porządku?
       - Anno, to ty? Co się stało? Epidemia? - podnoszę głowę i rozglądam się.
       Anna jest w lekkim skafandrze, jak kosmonauta. Klęczy przede mną. Za nią Lira, z twarzą zapłakaną, aż opuchniętą. Obok przerażony Tytus. Drzwi otwarte za pomocą pistoletu spawalniczego. Były drzwi... Ach tak, zamknąłem je od wewnątrz, żeby nie przeszkadzano mi w zapisywaniu. I wyłączyłem wszystkie kanały łączności. Za drzwiami - rwetes. Merlin próbuje wygonić ciekawskich.
       - Zamknąłeś się tydzień temu. Nie odpowiadałeś na nic. Stukaliśmy w drzwi i w ściany. Po-czątkowo komputer rejestrował informację od ciebie, a od dwu dni już zupełnie nic.
       - Zapisywałem muzykę i bardzo się zmęczyłem. Chyba przez cztery dni nie spałem. Może nawet pięć. A dlaczego jesteś w skafandrze?
       - Czyżbyś zapomniał? Kwarantanna. Z tobą wszystko w porządku?
       - Niezupełnie. Zerwałem głos.
       Anna wstaje, podnosi Lirę i ciągnie ją w korytarz
       - Słyszałaś? Zmęczył się! My się tu denerwujemy, a on sobie chrapie! Upierzony krokodyl! Uch, co ja z nim zrobię! Będzie mnie na kolanach błagał o przebaczenie! I nie dostanie go!
       - Anno, zrozum, tu jest jakaś tajemnica. Czarek pięć dni bez przerwy pracował, czułam to. Musi to być coś bardzo ważnego.
       Głosy się oddalają. Czyli pracowałem pięć dób, a potem dwie spałem. Podchodzę do lustra. Bolą mnie żebra. Odleżyny. Skóra zwisa fałdami, kości wystają.
       - Aleś ty nas wystraszył - mówi Tytus - Wyłamujemy drzwi, a ty na podłodze leżysz jak trup. Lira trzy dni nie śpi, wariuje. Czy to, co robiłeś, naprawdę było aż tak pilne?
       - Czekaj, Tytusie, daj mi pomyśleć. Nie, oczywiście, że nie. Czasu byłaby cała masa. A co tam ze mną było? Jakbym się urwał z łańcucha... Może najpierw zjem i pomyślę, a potem wszystko wam opowiem?
       Idziemy do jadalni. Jakaś dobra dusza już nakryła dla mnie stół. Wzywam główny komputer, włączam zapis swojej muzyki i zaczynam jeść, a raczej żreć. Z sapaniem, mlaskaniem i burczeniem w brzuchu. Wszyscy na mnie patrzą. Wiem, że zachowuję się nieprzyzwoicie, ale nic na to nie mogę poradzić. Połykam wszystko pod rząd, parząc się i nie przeżuwając. Wychodzę z jadalni z pełnym brzuchem i niezaspokojonym uczuciem głodu. W korytarzu czekają Anna z Lirą.
       - Najadłeś się, ogoniasty? Chodźmy, będziesz składał sprawozdanie - Anna chwyta mnie za fałdkę skóry i prowadzi do sali ekranowej.
       - Coś ty robił przez te pięć dób? - zaczyna przesłuchanie, gdy wszyscy się rozsiedli.
       - Zapisywałem muzykę - wyjaśniam u komputera, że w ciągu nieco ponad pięciu dób zapisałem około 53 godziny nieprzerwanego dźwięku. Jeśli uwzględnić, że w niektórych utworach były po cztery instrumenty i dwa głosy, jest to liczba naprawdę niewiarygodna. Włączam zapis na chybił trafił. Vivaldi. Lira słucha z otwartymi ustami. A Tytusowi w dzieciństwie pewnie nadepnął na ucho niedźwiedź. Albo mamut.
       - To może i piękne, ale jak długo mamy słuchać? - Annę trudno zbić z pantałyku.
       - 53 godziny z minutami - przełączam na co innego. Bach. Organy. Akurat to, co nam potrzeba.
       - Czarku, sam to wszystko wymyśliłeś?
       - Niestety, nie. To napisał Jan Sebastian Bach.
       - Mistrzu, nigdy nie słyszałam o takim kompozytorze. Skąd pochodził?
      - Z innego świata, Anno. W tym świecie go nie było i nigdy nie będzie. A to inny zapis. Wolfgang Amadeusz Mozart. 1756-1791 od narodzin Chrystusa. Tu też go nie było. Wszystko, co zostało po nim, było przechowywane w mojej pamięci. Teraz także w głównym komputerze.
       - Przekonałeś mnie, ogoniasty. Byłeś zajęty. Ale czy trudno było szepnąć Lirze na uszko, żeby się nie denerwowała? Ja - cóż, obejdę się bez twoich jeżyków. Ale jej teraz nie wolno się wzruszać. Zrozumiałeś?
       - Właśnie zbliżamy się do najmniej przyjemnego. Zapytaj Lirę, czy często przy pracy zapominam o jedzeniu i śnie?
       - Ani razu!
       - A teraz jak cyber: pięć dni nie jadłem i nie spałem, dopóki nie zerwałem głosu. O czym to świadczy?
       - Zamiast brzucha pomyślałeś o wieczności.
       - Dziękuję, dobrze o mnie myślisz.
       - Czarku, zrobiłeś to, żeby dzieci nie płakały?
       - Nie, zapomniałem o nich.
       - Może ktoś ci kazał?
       - Można i tak powiedzieć, choć w rzeczywistości jeszcze gorzej. Nie kazali, tylko zaprogramowali. Mówiłem, że jestem biorobotem. Gdzieś mnie stworzyli, napompowali po same uszy informacją i wepchnęli w wasz świat. Przed tygodniem zadziałał jeden z włożonych we mnie programów. Wystąpił splot jakichś istotnych okoliczności i program zadziałał z pełną siłą.
       - Mistrzu, przecież my już wiemy, że jesteś zwykłym smokiem. Możesz mieć dzieci.
       - Nie, Anno. Ustaliliśmy, że jestem biorobotem, zdolnym do rozmnażania. Robot różni się od istoty rozumnej nie materiałem, tylko tym, co ma w główce. Jeśli tam są programy, to znaczy, że jestem robotem. Zgadza się? Teraz zadziałał jeden z nich i zamieniłem się w szkatułkę muzyczną. Potem może zadziałać inny
       - i zacznę pisać "Wojnę i pokój" Tołstoja. Był u nas taki pisarz. I napiszę bez odpoczynku wszystkie cztery tomy, jeśli nie zdechnę z głodu.
       - Szukasz wymówki, mistrzu. Wysłałeś mnie do monastyru, żebym ci nie przeszkadzała, Lirę - najpierw do kuźni, teraz do żłobka, a sam dręczysz się z braku zajęcia, wyjesz na księżyc.
       - Oj, Czarku, rozchmurz się, bo dzieci znowu zapłaczą. A ty, Anno, nie mów tak. Czarek ani razu danego słowa nie naruszył. Obiecał mi pomóc w zemście - wypełnił. Obiecał zamek i ziemię zwrócić - i mam teraz trzy zamki. Nie wiem, co z nimi robić. A ty marzyłaś o nowej ręce - i ją masz. Chciałaś zostać magistrem - i jesteś nim.
       - I komu z nas od tego lepiej? Czy choć jedno z nas jest szczęśliwe? Mistrz wyje do księżyca. Ciebie po nocach dręczą koszmary. Ja nie mogę ze sobą dojść do ładu. Nie wiem, gdzie swoi, gdzie wrogowie. Moi ludzie mnie pytają, czy wojujemy ze smokiem, czy jesteśmy razem. Odpowiadam - sami pomyślcie. A zresztą, Mistrzu, mam u siebie specjalistę. Wlezie ci w mózg, każdą myśl zmierzy, zważy, przetrze mokrą szmatką i ustawi na potrzebnej półeczce. Wszystkie obce śmiecie z twoich mózgów usunie i nie będziesz już cyberusem, tylko sobą samym. Jak ci się podoba ten pomył?
       - A wasz świat nigdy się nie dowie, kim byli Prokofiew, Skriabin, Szekspir i Mark Twain.
       - Ależ z tobą trudno, Mistrzu. Przynoszą ci klucz od szczęścia na złotym talerzyku, a ty zawsze znajdziesz wymówkę. Koniec, mam już dość. Będę żyła jak zechcę i miała dzieci z kim zechcę. Zanim się namyślisz, można umrzeć. Daj słowo smoka, że nie będziesz mieszał się do mojego życia osobistego.
       - Poczekaj, Anno, tak nie można...
       - Nie mówię o polityce. Twoje idee i tak wcielam w życie. Mówię o życiu osobistym. Dajesz słowo?
       - Czy ja kiedykolwiek...
       - Dajesz?
       - Daję.
       - Chwała Bogu. Koniec tematu. Lira mówiła, że ci skrzydło zszyli. Przelecisz się ze mną?
       - Do diabła! Zapomniałem! Gdzie ono jest?
      
       Skrzydło okazało się takie sobie. Zupełnie nie czuję strumieni powietrza pod sztuczną błonką. Rzemienie cisną brzuch, ześlizgują się, grożąc zerwaniem zdrowej błonki. Mięśnie uległy atrofii od długiej bezczynności. Trzeba będzie poprawić konstrukcję. Ale w zasadzie można latać. Unosić się, szybować. Byle nie zadzierać nosa i nie ryzykować na 3 g.
       Wszyscy mieszkańcy Zamku zebrali się na balkonie. Dwie godziny trenowałem na ich oczach, zmęczyłem się jak zagoniony pies, ale wróciłem zachwycony i szczęśliwy. Poszedłem od razu na bazę inżynieryjną zgłosić poprawki do skrzydła. Jedna grupa cyberów kończy montaż kolejnego śmigłowca. Druga ładuje do innego śmigłowca części wiatraka, komputery, jeszcze jakąś aparaturę. Obok Anna z Lirą. Znowu coś planują. To doprawdy zadziwiające, jak one się dobrały. Anna jest jednak dwukrotnie starsza i mają zupełnie odmienne charaktery. Zobaczywszy mnie, poczerwieniały i obskoczyły mnie z obu stron.
       - Mistrzu, przestań podsłuchiwać i wynoś się. Rozmawiamy o tobie - wyrzuciły mnie.
       Idę do sali ekranowej przejrzeć nowości. Nic poważnego. Kompleks górniczy produkuje rudę. Baza przeszła na samozaopatrzenie w 80 % pod względem asortymentu i 98 % pod względem łącznej wagi wyrobów przemysłowych. Nadmiar pewnych drobiazgów leży na składach. Na skałach wokół lądowiska śmigłowców montuje się około trzydziestu wiatraków. To rozwiąże nasze problemy energetyczne. Lira zorganizowała w zamku klinikę. Każdy może do niej trafić, nawet symulant, ale pod warunkiem, że do domu wróci dopiero po zakończeniu kwarantanny. A na razie chorzy uczą się czytać - ni to dobrowolnie, ni to przymusowo. Sam, nie mogąc otwarcie upowszechniać rowerów, wydał cyberom rozkaz rozwożenia ich w nocy po wioskach i zostawiania pod drzewami lub na skraju pobliskich lasów. Powoli, ale systematycznie dwukołowy przyspieszacz postępu przenika w chłopskie masy. Szkoda, że zbliża się zima. W zimie rower jest niepotrzebny. A może od razu przystąpić do elektryfikacji całego kraju? Na podstawie wiatraków. Ekologicznie czystych i zrozumiałych dla każdego. W zimie noce są dłu-ugie. A tu lampkę na sufit, książeczkę z obrazkami na stół. Dwa zające jednym strzałem. A co, wiatrak na dachu, akumulator na strychu i lampki po 40 woltów w całym domu. Tylko wiatraki nie mogą być za mocne i akumulator też, żeby chłopi czuli związek między siłą wiatru i jasnością lampek. Niech klną, niech stawiają dodatkowe wiatraki. Za to będą myśleć, zrozumieją, skąd się bierze elektryczność. Jeśli wiatrak będzie za mocny, będą sądzili, że elektryczność nie jest z wiatru, tylko od Boga. Zbyt dobre też jest złe. Chyba dobrze to wymyśliłem! Jak to tam było u Puszkina? Ach ten Puszkin, ten sukinsyn! Nie będziemy tego uściślali, Czarku! A za rok może pomyślimy o telewizji. Najważniejsze, żeby nie było szoku kulturowego. Na razie niech przywykają do węzłów łączności. Można zrobić jeszcze chytrzej - stawiać tylko tym, którzy mają patenty na czytanie. Niech wiedzą, że nauka to światło, a nieuctwo - ciemność... Rajkin.
       Wnoszę pomysł w komputer, do generalnego planu rozwoju. Szczerze mówiąc, trudno to nazwać planem. Takie tam notatki na temat. Trzeba będzie na poważnie zająć się planowaniem, usystematyzować, zestawić grafik ramowy, warianty alternatywne...
       Anna wchodzi, żeby się pożegnać. Chwalę się jej nowymi pomysłami. Marszczy czoło.
       - Mistrzu, ty jesteś jak huragan. My wiekami opracowujemy plany forsownego rozwoju, powoli, ostrożnie. A ty pędzisz jak szalony mamut. Nie minęły trzy miesiące, a już komunikatory wideo we wszystkich wioskach. Wiesz, za ile lat planujemy wprowadzenie pierwszej lampki elektrycznej? Jeśli wierzyć starym kronikom, to takie tempo nie śniło się nawet Władcom. I wszystko ci się udaje, wszystko wychodzi. To doprawdy zadziwiające. Jakbyś się tym bawił. Mówisz - szok kulturowy, szok kulturowy. Zaczęłam wątpić, czy on w ogóle istnieje. U ciebie baby na węzłach łączności organizują wieczornice, kłócą się, komu pierwszemu cyber będzie mył podłogę albo rąbał drwa.
       - A o tym nie wiedziałem. To skandal, i trzeba albo go przerwać, albo zalegalizować. Na przykład utworzyć kolejkę. Powiesić na ścianie rozkład. Niech się uczą czytać.
       - Aha, znowu... To jesteś cały ty, Mistrzu. Ale teraz już rozumiem twoją metodę. U nas w Rzymie to się nazywa "pełzający empiryzm". Idziesz od życia, nie od teorii. Gdy tylko pokażą ci szczelinkę, zaraz tam cały wejdziesz. Jak chcesz, to ci podrzucę jeszcze jeden pomysł. Lira mówi, że macie za mało ludzi. A na Wyspach Wschodzącego Słońca ograniczamy dzietność, topimy niemowlęta. Wystarczy ci czterdzieści tysięcy maluchów na rok?
       - O Boże!...
       - Rozumiem. Gdy będziesz gotowy na ich przyjęcie, daj mi znać. A teraz żegnaj. I opiekuj się Lirą - wychodzi.
      
      
      
      
      Pierwszy z rodu
      
      
      
       Propozycję Anny odnotowuję w komputerze. Teraz trzeba zająć się starymi pytaniami.
       - Komputer, kim byli Władcy?
       - Ludźmi.
       Logiczne. Chciałem się jednak dowiedzieć czego innego.
       - Z jakiego czasu przybyli?
       - Brak informacji.
       Wstyd. Spróbujemy z drugiego końca.
       - Dlaczego Władcy odeszli??
       - Brak informacji. Pośrednie dana wskazują na zmiękczenie spójności kontynuacji równoległych.
       - Co to są kontynuacje równoległe?
       - Brak informacji.
       Wypytuję komputer około godziny. Bez efektu. Widocznie ktoś go skrupulatnie wyczyścił. Fraza o kontynuacjach równoległych pochodzi z czarnej skrzynki cybera, który słyszał rozmowę dwóch ludzi, a potem zepsuł się i trafił na złom. Czarne skrzynki działających cyberów zostały starte. Zupełnie nie rozumiem, jaki sens ma ścieranie informacji w komputerach i nabijanie nią mojego mózgu, żebym później przekazał ją znowu komputerowi?
       No cóż, przepadło. Na to pytanie odpowiedzi nie dostanę. Jest jeszcze jedno. Historia z geografią. Co to za góry te Lakanelle? Półtora roku mieszkam diabli wiedzą gdzie.
       - Komputer, pokaż na ekranie globus.
       Myślałem, że nic mnie już nie jest w stanie zdziwić. Może to pomyłka? Ale dlaczego by nagle zaczął się mylić główny komputer? Ale jeśli to prawda, to znaczy, że...
       - Komputer, obróć globus.
       Tak, to nie Ziemia. Ale z drugiej strony to właśnie Ziemia, tylko... O właśnie, tylko nie taka. Każdy kontynent prawie taki sam. Tylko że Afryka odsunięta od Europy o dziesięć stopni na południe. Zamiast Morza Śródziemnego i Czerwonego szeroki przestwór wodny. Podstępni Brytyjczycy żyją na półwyspie. Między Ameryką Północną i Południową też szeroki przestwór. Nie ma Kuby, nie ma Nowej Gwinei, nie ma Sumatry i Jawy. Ale przecież ja dokładnie pamiętam: Ameryka Północna łączyła się z Południową. Kopano tam Kanał Panamski. Były jakieś afery z jego akcjami. I przyśpiewka "A-a, a-a, Panamski Kanał". I słynne przeciąganie amerykańskiego lotniskowca, zaledwie o czterdzieści centymetrów węższego od kanału. Był też Kanał Sueski. Był, na pewno był! Póki go nie było, do Indii pływało się dookoła Afryki. A tu była Kuba. Kuba, moja miłość. Kraina szkarłatnych zachodów. Czy może wschodów? Tam rządził Fidel Castro. A kryzys karaibski mi się przyśnił, czy co?
       Zaciskam kułak i z całą siłą uderzam nim w monitor. Odłamki lecą na wszystkie strony. Zgnieciony stolik traci nóżki i przewraca się. Gdzieś syczy krótkie spięcie. To, co zobaczyłem, jest bardzo ważne, trzeba tylko zrozumieć, czy to dobrze, czy źle. Więc to dlatego tu przeżyły mamuty! Bo prąd okrężny może płynąć wzdłuż całego równika, a Golfsztromu nie ma w ogóle. Fale pływowe też chodzą w kółko wzdłuż całego równika, bez kontynentalnych barier. W takim razie Księżyc powinien szybciej hamować obrót Ziemi. A może na odwrót, wolniej? Zresztą jaka różnica? Nie o tym trzeba myśleć. To nie jest moja Ziemia. Myślałem, że Ziemia moja, tylko historia inna, a to w ogóle inna Ziemia. Karaibskiego kryzysu tu w ogóle być nie może z powodu braku podstawowego obiektu. To są właśnie te kontynuacje równoległe. Rozdzieliły się setki milionów lat temu i historia poszła tu inną drogą. Nie wiadomo doprawdy, dlaczego w ogóle tutejsi ludzie mówią ziemskimi językami. Ale jeśli tu historia jest inna, to znaczy, że smoki mogą tu żyć! Mogę się rozmnażać! I mieć w nosie to, że w tym świecie smoków nigdy nie było. Problemy tamtej Ziemi mnie nie dotyczą. Mamutów tam też nie ma, a tutaj są. I smoki będą! Nie będę jedyny. Będę pierwszy z rodu. Z rodu smoków! Brzmi dumnie? Brzmi!!! Oj, Anna się na mnie obraziła. A Lira musi kontynuować swój ród. To nic, uratuję jeszcze jedną wiedźmę i ona urodzi mi smoczkę. Najważniejsze, że nie jestem związany koniecznością historyczną! Żadnych terminów i ograniczeń! Jestem wolny! Poczekaj, a pytania?? Kto i po co mnie w ten świat wrzucił? Ktoś z innej kontynuacji równoległej. Może nawet sam tu wpadłem. Wleciałem niechcący w jakąś dziurę w czwartym wymiarze - i główką o ściankę. A może straciłem pamięć w czasie przejścia od szoku? Władcy przyszli z jednej kontynuacji, a ja z innej. W której smoki żyją. A może moje poczucie kierunku wskazuje na dziurę między światami? Czuję swój świat. A dziura znikła gdzieś w skale. Przecież dworzec transportowy Władców był w centrum skały. Nie, to bzdura. Brednia siwej kobyły, jak mówią Anglicy. Co z tego wynika? Że znowu o sobie nic nie wiem. Kompletnie nic. Draconus anonymus. Zwierzątko bez rodu, bez plemienia - oto kim jesteś, wyłupiastooki. Oj, zaraz dzieci znowu się obudzą i dostanie mi się od Liry. Jestem spokojny, jestem absolutnie spokojny. Om mani padme hum. Kto mi doradzi, co zrobić z ogonem w pozycji "lotos"? Później o tym pomyślę. Pytania dawno są w komputerze, niech znajdzie materiał. Przejdę na rentę, usiądę przy kominku na bujaku i znajdę odpowiedź na te wszystkie pytania. A teraz muszę budować cywilizację, kontynuować gatunek. Byt określa świadomość...
       Bardzo chce mi się znowu usiąść przy organach. Tyle jeszcze jest do zaśpiewania i zapisania. Na przykład aria Figara. Nie, tam trzeba byłoby zapisywać całą orkiestrę. Może kiedy indziej, gdy nie będę miał nic do roboty. A na razie coś prostszego, na przykład:
      Nikt nie wie, że mój domek lata.
       Tam dzieci płaczą, krzyczy głodny kot...
       Nie, z takim głosem mogę zapisywać co najwyżej murzyński jazz. Idę do centrum medycznego zapytać o perspektywy mojej kariery wokalnej. Ale bałagan! Na podłodze stosy opakowań. Cybery montują biowannę. Ale przecież tu już była biowanna! Rozglądam się, czego jeszcze brakuje. Znikło prawie całe laboratorium genetyczne. Cybery składają i przygotowują do uruchomienia zapasowy komplet ze składów. Śmigłowiec! Anna z Lirą ładowały coś do śmigłowca. Po co im laboratorium genetyczne? Chyba że...
       Biegnę do lodówki z kulturą tkanki smoczki. Pojemnik na miejscu. Nie, to inny, tamten był ciemniejszy. Otwieram go. Zamiast kultury tkanki - notatka:
       "Pamiętaj, ptaszku! Dałeś słowo nie wtrącać się do mojego życia osobistego".
       Zamiast podpisu - sylwetka smoczki, narysowana jednym pociągnięciem pióra.
       Robi mi się gorąco. Kiedy wyjaśniałem, co i jak, Anna już... Siadam na ogonie i próbuję uporządkować emocje. Lira wiedziała - i nie powiedziała. Maksimum za pół roku ona się urodzi. Malutka, nie większa niż dwadzieścia centymetrów. Ze sprężystymi skrzydełkami i zagadkowym uśmiechem. A ja na to jeszcze zupełnie nie jestem gotowy. Czym będę ją karmić? Kogo zapytać, czym karmić smocze niemowlęta? A może, dopóki głupiutka, poleci w las? Będę musiał jej stale pilnować. Trzeba pilnie wymyślić imię! Żeby tylko się udało. Żeby tylko wszystko się udało...
      
      
      
      
      … sylwetka smoczki, narysowana jednym pociągnięciem pióra.<br> []
      
      
      
      Spis treści
      
      Istnieję, choć to... niemożliwe............................2
       Zwierzątko władców......................................16
       Szczur w labiryncie........................................32
       Ratownik....................................................45
       Biorobot.....................................................49
       Zrodzony do pełzania... .................................52
       Samotny smok............................................103
       Biorobot po raz drugi.....................................115
       Pierwszy z rodu...........................................118
      
      
      

  • Оставить комментарий
  • © Copyright Шумил Павел
  • Обновлено: 04/06/2021. 587k. Статистика.
  • Роман: Фантастика
  •  Ваша оценка:

    Связаться с программистом сайта.